Poniżej przeczytacie drugą część relacji z wejścia na Kilimandżaro trasą Machame. Część pierwsza pod linkiem:
Dzień 4
Barranco Camp (3950 m n.p.m.) – Barafu Camp (4615 m n.p.m.)
Dystans ok 7,8 km
Przewyższenie 986 m
Udało się. Wreszcie się wyspałem, choć może to dużo powiedziane, ale w końcu wpadłem w głęboki sen i mogłem w większym stopniu niż dotychczas się zregenerować. Było to bardzo ważne, ponieważ dzisiaj tak naprawdę zaczyna się dla nas najważniejsza część trekkingu- dwa kluczowe dni z krótką przerwą na odpoczynek. Już dziś podchodzimy do ostatniego obozu na wysokość ponad 4600 m, łapiemy kilka godzin snu i w nocy atakujemy szczyt. Miałbym ogromne kłopoty, gdybym i tą noc zarwał. Na szczęście jest inaczej, co również przekłada się na moje samopoczucie z rana i ilość sił.
Opuszczając camp słyszymy od naszych przewodników, że na pierwszym odcinku lepiej schować kije trekkingowe do plecaka, ponieważ na Barranco Wall będą potrzebne nam ręce. Skalna ściana niewielkiej doliny w której spędziliśmy noc wygląda imponująco, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się, widać trawersującą i kluczącą między skałami ścieżkę. Od pierwszych kroków w tym terenie czuję się jakbym był w Tatrach. Zapominam o wysokości, o chorobie, za to z ogromną frajdą pokonuję kolejne skalne przeszkody. W trudniejszych i bardziej eksponowanych miejscach, przewodnicy pomagają niektórym podając im rękę i zabezpieczając przed ewentualnym upadkiem. Pokonywanie tego fragmentu trasy zajmuje nam ponad godzinę. Finalnie stajemy na kolejnym płaskowyżu, wyżej o 200 metrów niż ostatni obóz, z pięknym widokiem na masyw Kibo. Czuję się bardzo dobrze i mocno liczę na to, że ten stan już pozostanie choć to zaledwie wysokość około 4000 m n.p.m..
Nadal musimy obchodzić główny krater i kierować się dalej na wschód. Schodzimy nieco w dół, po czym znowu podchodzimy do góry i tak kilka razy. Kolejny przystanek na naszej trasie to Karanga Camp (3995 m n.p.m.) gdzie zjemy lunch. Trochę przeraża nas wizja tego, że po przerwie obiadowej będziemy mieć jeszcze do pokonania 600 metrów przewyższenia, ale lepiej zostawić te zmartwienia na potem. Przed samym obozem pośrednim do pokonania mamy jeszcze głęboką dolinę i strome podejście, które zwieńczy zasłużony lunch. Ten okazuje się być prawdziwą nagrodą. Do namiotu jadalnianego Alleluja wnosi ogromny talerz frytek, miskę wypełnioną usmażonym kurczakiem oraz sałatkę colesław. Chyba nigdy w życiu tak bardzo nie smakowały mi frytki jak właśnie w tym momencie, a patrząc na twarze pozostałych, ewidentnie nie tylko mnie. Menu na obiad zostało chyba ułożone specjalnie, aby zmotywować nas do dalszej wędrówki do ostatniego obozu.
Druga część trekkingu nie jest taka trudna jak pierwotnie mogło się wydawać. Powoli, zgodnie z zasadą pole pole zdobywamy kolejne metry wysokości i podchodzimy co raz wyżej. To co bardzo mnie cieszy, to moje samopoczucie. Czuje się naprawdę dobrze (jak na tę wysokość) i poza zmęczeniem i nieco głębszym oddechem, w zasadzie nic mi nie dolega. Ponieważ jesteśmy już wyżej i bardziej na wschód, to w końcu odsłania nam się trzeci krater Kilimandżaro, najbardziej na wschód wysunięte Mawenzi. To właśnie on towarzyszył mi przez większość czasu dwa lata temu, gdy zdobywałem szczyt trasą Marangu. Już teraz mogę również potwierdzić to co czytałem wcześniej odnośnie trasy Machame, że jest bardziej widokowa niż Marangu. Zdecydowanie to prawda. Od pierwszego obozu towarzyszą nam piękne widoki i bardzo zróżnicowany krajobraz. Warto również nadmienić, że mamy ogromne szczęście co do pogody. Pomimo krótkiej pory deszczowej, która właśnie rozpoczęła się w Tanzanii, ani razu nie doświadczyliśmy deszczu, a wręcz przeciwnie. Od drugiego dnia trekkingu świeci nad nami non stop (mocne) słońce. Z drugiej strony trzeba mocno uważać na udar słoneczny o który w takich równikowych warunkach nie trudno. Mam zresztą wrażenie, że po całodziennej wędrówce w pełnym słońcu, część z nas mocno to odczuwa poprzez ból głowy. Lepsze jednak słońce i czapka niż deszcz i peleryna.
Do ostatniego obozu dochodzimy około godziny 17. Dzisiaj czeka nas już tylko kolacja (która nie wchodzi już tak gładko do naszych żołądków na tej wysokości), badanie i krótka odprawa. Dowiadujemy się na niej, że atak szczytowy rozpoczniemy o godzinie 1 w nocy. Wcześniej ustalam z Geofreyem, że marsz zaczniemy wszyscy razem ale po około godzinie, jeżeli grupa okaże się mieć zróżnicowane tempo, podzielimy się na minimum dwa podzespoły. Po kolacji i spotkaniu trzeba jeszcze spakować plecak na najwyższą część wędrówki i przygotować sobie ciepłe ubrania na nocny trekking. Jeżeli uda się zasnąć od razu, to można nawet złapać 4 godziny snu.
Dzień 5
Barafu Camp (4615 m n.p.m.) – Uhuru Peak (5895 m n.p.m.) – Millenium Camp (3770 m n.p.m.)
Dystans ok 13 km
Przewyższenie 1269 m
Dźwięk budzika o godzinie 24 i świadomość , że trzeba wyjść z ciepłego śpiwora w zimną noc, powoduje chyba u każdego chwilę zwątpienia. I ja pomyślałem sobie (zresztą nie pierwszy raz w trakcie tej wyprawy) po co mi to wszystko, trzeba było siedzieć w ciepłym domu. Udaje mi się jednak zmotywować do założenia spodni, bluzy, kurtki i czapki i do wyjrzenia na zewnątrz namiotu (ciepłą bieliznę z merino miałem na sobie całą noc). Na niebie nie ma ani jednej chmury, za to są miliony gwiazd. Dobrze się zapowiada. Powoli reszta grupy wychodzi z małych namiotów i kieruje się do namiotu jadalnianego. Nie będziemy jeść dużego śniadania, tylko herbatę i ciasteczka. To plus zapas energii z kolacji, powinno nam wystarczyć na atak szczytowy wraz z batonami i przekąskami jakie każdy zabierze ze sobą.
Zapalamy czołówki, zapinamy kurtki pod samą brodę i ruszamy do góry. 90% drogi na szczyt to strome podejście na krater, do punktu zwanego Stella Point. Drogę tą głównie pokonywać będziemy w ciemności, więc dopiero w trakcie zejścia zobaczymy po jakim terenie tak naprawdę się poruszamy. Póki co, krok za krokiem, w rytmie nadanym przez przewodnika, powoli podchodzimy do góry. Jesteśmy w terenie bardzo skalistym, momentami wymagającym stawiania wysokich kroków a czasami i pomocy rąk w trakcie marszu. Zgodnie też z naszymi przewidywaniami, po około godzinie marszu można już zaobserwować różne tempo poszczególnych osób. Część z nich potrzebuje częstszych postojów i spokojniejszego podejścia. Dlatego też dzielimy się na dwie grupy. Pomimo tego, że dobrze się czuje, wolę pozostać z tyłu, z drugą grupą i spokojnym, wolnym tempem podchodzić wyżej, a przy okazji być też z osobami, które mogą mieć większe problemy ze zdobyciem szczytu.
W pewnym momencie i mnie dopada choroba wysokościowa a konkretnie potworna senność. Mam zatem powtórkę z 2019 roku. Stawiam kroki przed sobą ale najchętniej położyłbym się na ziemi i zdrzemnął nawet przez kilka minut. Wiem, że nie mogę tego zrobić i wiem też, że nie mogę zamykać oczu na dłużej. Szukam jakiegoś zajęcia dla głowy- liczę kroki, śpiewam piosenki w myślach, staram się myśleć cały czas i pobudzać mózg. Powtarzam sobie również, że jak wzejdzie słońce to będzie lepiej. Będzie cieplej i zapewne promienie słonecznie nieco nas rozbudzą. Powoli zresztą już świta. Po lewej stronie dostrzegam lodowiec, a raczej to co pozostało jeszcze nieroztopione na wskutek zmian klimatu. Z kolei po prawej i nieco za nami, coraz jaśniej rozświetla się niebo nad Mawenzi. Słońce jest już prawie na linii horyzontu i za chwilę zobaczymy piękny wschód słońca. Nadal mamy jednak przed sobą kawał drogi na szczyt. Jesteśmy mniej więcej na wysokości 5400 m n.p.m..
Tak jak myślałem, pierwsze promienie wschodzącego słońca działają bardzo motywująco i budząco. Zmarznięte palce u stóp i rąk powoli rozgrzewają się, a głowa przestaje myśleć o śnie. To znacznie poprawia komfort wspinaczki. Widoki dookoła nas są przepiękne. Mawenzi i wschodzące nad nim słońce, lodowiec Kilimandżaro i wreszcie, wysoko przed nami krater, który oznacza zbliżający się cel. Niestety ale wraz z większą wysokością pojawiają się również pierwsze wątpliwości u niektórych i chęć powrotu do obozu. Dwie koleżanki potwornie męczą się z nudnościami, ktoś inny jest bardzo osłabiony. Posuwamy się jednak wszyscy do przodu, zgodnie z zasadą małych celów. Byle dojść na krater a dalej zobaczymy. Ogromne zmęczenie i osłabienie zmusza niektórych do częstych przerw, te jednak nie pomagają w poprawie samopoczucia i dużo lepszym rozwiązaniem jest bardzo wolny, ale nieustanny marsz. Sam staram się motywować innych i powtarzać, że od Stella Point będzie już prawie po równym i że za chwilę tam dojdziemy.
Ta chwila nieco się wydłuża, ale w końcu około godziny 7 rano stajemy na kraterze w punkcie Stella Point. Co prawda wszystkim mówiłem, że teraz będzie już z górki, ale sam pamiętam, że wędrówka wzdłuż krateru wcale do najprzyjemniejszych nie należała. Owszem, nie ma już tutaj stromych podejść, jednak ten ostatni kilometr do szczytu to głównie walka z psychiką i zmuszanie się do kolejnych kroków. Gdy byłem tu dwa lata temu, dookoła nie było nic widać ponieważ wędrowaliśmy w chmurze. Teraz warunki są idealne. Po lewej, tuż obok ścieżki dostrzec można lodowiec, z kolei po prawej opadające do dna krateru zbocza wygasłego wulkanu. Każdy chyba jednak głównie koncentruje się na tym co przed nim, czyli na najwyższym punkcie Uhuru Peak. Jeszcze przed szczytem mijamy pierwsze osoby z naszej grupy, które rozpoczęły już zejście. Wszyscy bardzo zadowoleni ale i zmęczeni. Pora zatem i na nas aby dokończyć te wejście.
Na szczyt docieramy po 8 rano. Zwieńczeniem wycieczki jest drewniana tablica z napisem Uhuru Peak 5895 m n.p.m., najwyższy punkt Afryki i najwyższa wolnostojąca góra na świecie. To właśnie przy tej tablicy każdy zdobywca Kilimandżaro chce zrobić sobie zdjęcie, jako dowód osiągniętego celu. Ale poza zdjęciami czas na szczycie wypełniają nam również wzajemne gratulacje i uściski. Podchodzi do mnie Edwin i Geofrey z agencji i gratulują ponownego zdobycia Kilimandżaro. Śmieją się, że teraz jestem już jednym z nich. Ja póki co nie myślę jeszcze o tym, że właśnie po raz drugi stanąłem na Dachu Afryki. Zamiast tego szukam wzrokiem osób, które źle się czuły na podejściu i sprawdzam czy dotarły już na szczyt. Są, a więc znalazły w sobie wystarczająco dużo energii i walki żeby tu dotrzeć. Na szczycie nie możemy pozostać zbyt długo, nie pomaga to wcale naszym organizmom, a to dopiero połowa drogi. Równie ważne jest zejście. Delikatnie popędzani przez przewodników, rozpoczynamy marsz w dół.
Na atak szczytowy wyszło z nami dokładnie tyle samo osób z agencji ile liczy grupa. W razie czego, każdy uczestnik mógł mieć swojego asystenta, który pomoże w trudnej chwili. Dla dużej części grupy, ten moment nastał właśnie teraz. Wyczerpani nocnym wejściem oraz dużą wysokością, tracą siły na zejściu i potrzebują pomocy przewodników. Co chwilę mijam zatem kolejne osoby sprowadzane na dół przez chłopaków. To jest właśnie dzień i moment w którym najmocniej widać, jak ogromna pracę wkładają agencje w to, aby pomóc turystom w realizacji własnych celów. Wnoszą bagaże, gotują, serwują jedzenie, budzą z herbatą a dodatkowo w najtrudniejszym momencie zabierają od ciebie plecak i pomagają wejść oraz zejść bezpiecznie do obozu. Prawdziwi bohaterowie Kilimandżaro. To jest właśnie jeden z elementów, które wyróżniają tę górę od pozostałych. Świadomość tego, że można w razie chwili słabości polegać na tanzańskiej agencji.
I ja na zejściu mam chwilowe przypływy słabości, szczególnie gdy zatrzymuje się i siadam na kamieniach. Czuję delikatne mdłości i ból głowy, dlatego też staram się jednak jak najszybciej zejść do obozu i nie zatrzymywać na dłuższe postoje. Co ciekawe, z późniejszych rozmów z uczestnikami dowiaduje się, że dla dużej części z nich właśnie zejście z krateru było jednym z trudniejszych momentów trekkingu. Dla mnie jest to zazwyczaj moment w którym dociera do mnie co się właśnie wydarzyło. Tak jest również teraz. Oczy świecą mi się z radości, pojawiają się łzy szczęścia a ja zwyczajnie jestem szczęśliwy ale i dumny, że drugi raz tego dokonałem. Jestem również bardzo zadowolony z własnego organizmu, ponieważ pomimo wcześniejszych trudności, w dwa najważniejsze dni zachował się wzorcowo. Świadomie, o własnych siłach zdobyłem szczyt i zszedłem z niego. Do Barafu Camp dochodzę około 12. Wiem, że spora część grupy nadal kontynuuje zejście więc szybko przebieram się w namiocie w coś lżejszego i wychodzę przed jadalnię wypatrywać pozostałych oraz Geofreya, który z założenia miał iść na końcu. Ostatnie osoby schodzą ze szczytu kilka minut po 13. Geofrey potwierdza również moje przypuszczenia, dotyczące zdobytego szczytu. Tylko dwie osoby, z którymi zresztą rozmawiałem na kraterze, zawróciły na Stella Point. Reszta zdobyła Uhuru Peak. Kolejna mocna, polska grupa wybrała się na Dach Afryki.
Odpoczywamy chwilę w wyższym obozie. Próbujemy złapać godzinę snu na szybką regenerację. O 15 siadamy do lunchu po czym opuszczamy Barafu Camp, tak aby noc spędzić niżej na wysokości poniżej 4000 m n.p.m.. Trasa do Millenium Camp to zaledwie 4 km w dodatku cały czas w dół, jednak zdobycie szczytu i krótki sen dają się wszystkim we znaki. Sam co chwilę zerkam na mapę i sprawdzam, czy daleko jeszcze do obozu. Każdy z nas marzy już tylko o namiocie i śpiworze (nie mówiąc o prysznicu), dlatego też gdy tylko docieramy do campu, zjadamy kolację, wznosimy toast za nas i za wspaniałych przewodników (do kolacji zaserwowano nam wino) i uciekamy do namiotów.
Dzień 6
Millenium Camp (3770 m n.p.m.) – Mweka Gate (1640 m n.p.m.)
Dystans ok 11,5 km
Przewyższenie 0 m
Na koniec pozostało nam już tylko zejść do bramy parku narodowego i pożegnać się z górą. Kolejnym plusem trasy Machame jest to, że nie wraca się tą samą drogą, tylko wychodzi z parku w zupełnie innym miejscu. Tego dnia czeka nas około 11 km trekkingu głównie przez las deszczowy, czyli teren jaki pamiętamy sprzed kilku dni. Przygoda na Kilimandżaro zaczęła się zaledwie pięć dni temu a wydaje się jakbyśmy byli tutaj co najmniej dwa tygodnie. Dzień wcześniej zapewne każdy z nas podświadomie chciał już być w hotelu, w wygodnym łóżku, po gorącej kąpieli. Podejrzewam jednak, że w tym momencie trochę nam szkoda, że ta przygoda dobiega końca.
Do bramy Mwaka dochodzimy wczesnym południem. Pierwsze kroki od razu kierujemy do małego baru i kupujemy w pełni zasłużone piwo Kilimandżaro. Pora na kolejny toast za sukces całej grupy. Chyba każdemu z nas brakowało smaku czegoś innego niż herbata, woda i kawa rozpuszczalna. Piwo smakuje jak nigdy wcześniej. Podczas gdy my delektujemy się złotym trunkiem, przewodnicy dopełniają ostatnich formalności, wypisują nas z parku narodowego i pobierają dyplomy dla zdobywców Uhuru Peak. Zanim pożegnamy się z górą, musimy pożegnać się i podziękować najważniejszym osobom, bez których część osób zapewne nie zdobyła by szczytu. Mowa oczywiście o porterach, kelnerach, kucharzach i przewodnikach, którzy towarzyszyli nam w trakcie trekkingu przez te 6 dni. Wyduszam z siebie podziękowania w imieniu grupy, wspominam o ciężkiej pracy jaką dla nas wykonali i o tym, że w znacznym stopniu zawdzięczamy im realizację tego marzenia. Poza słowami mamy przygotowany również napiwek, który dodatkowo ma być wyrazem wdzięczności z naszej strony (napiwki w Tanzanii, nie tylko za Kilimandżaro ale również i na safari traktowane są jako obligatoryjna część ceny). Każdy z nas na koniec podchodzi do swojego portera oraz do przewodnika, który najbardziej pomagał mu na ataku szczytowym i dodatkowo, osobiście dziękuję za pomoc. Niektórzy przekazują swoje górskie gadżety i odzież. Sam oddaje kurtkę przeciwdeszczową, puchówkę, czapkę, rękawiczki i dwa kominy, które wędrują do Alleluji, Edwina, Geofreya, Nikolaja oraz Izaaka. Przynajmniej tak możemy się im odwdzięczyć.
Gdy w lutym tego samego roku decydowałem się na ponowny wyjazd na Kilimandżaro, zakładałem że będzie podobnie jak za pierwszym razem. Przyjemny trekking bez większych problemów, niewielka senność na ataku szczytowym i wreszcie radość z osiągniętego celu. No cóż, prawie tak właśnie było. Prawie ponieważ za drugim razem otrzymałem od góry znacznie więcej- zarówno bólu ale i pozytywnych emocji, które wypełniły te wyjazd. Przekonałem się na własnej skórze, że choroba wysokościowa nie jest przewidywalna i, że nie można sobie jej zaplanować. To że jednego razu czuję się dobrze na wysokość 4500 m, wcale nie oznacza, że dokładnie tak samo będzie kolejnym razem. Ale chyba właśnie dzięki temu doceniam ten szczyt jeszcze bardziej. Góra może cię sponiewierać, dostarczyć wiele cierpienia i trudnych stanów emocjonalnych, ale finalnie pozwala na siebie wejść i zachować cudowne wspomnienia i wiele radości. W Kilimandżaro a szczególnie w całej tej afrykańskiej przygodzie jaką tworzą również ludzie, można się zakochać. Tu naprawdę nie masz żadnych zmartwień, poza koncentracją na zdobyciu szczytu. Trzeciego dnia w trackie tego wyjazdu mówiłem sobie, że to koniec, że wystarczy i że nigdy więcej tu nie przyjadę. Gdy schodziłem tego szóstego dnia do bramy wiedziałem, że na pewno będzie trzeci raz i że do Tanzanii wrócę jeszcze kiedyś z kolejną grupą śmiałków. Hakuna Matata i do zobaczenia Kilimandżaro !
W trakcie wyjazd miałem okazję testować kilka produktów marki Spokey, część z nich towarzyszy mi na innych wyjazdach już od dłuższego czasu. Poniżej recenzja kilku produktów.
Kije trekkingowe Spokey CARBON
Dobre i wytrzymałem kije trekkingowe to podstawa na wyjazdach w góry wysokie, na długie trekkingi ale i na krótkie wycieczki, gdy zdążymy się już do nich przyzwyczaić. Dlatego też ważne było dla mnie aby kijki na Kilimandżaro były niewielkich rozmiarów, lekkie (ograniczenia bagażu w samolocie) ale i solidne i wytrzymałe. Takie właśnie są Carbony
· Główną zaletą tych kijów jest ich waga, razem ważą zaledwie 380 g, co czuje się w trakcie użytkowania. Ważne jest to również z punktu widzenia pakowania plecaka i limitów wagowych na lotniskach.
· Kije po złożeniu mają wysokość 62 cm co spokojnie pozwala na przytroczenie ich do plecaka w trakcie trekkingu, w miejscach gdzie nie są potrzebne, lub do schowania do większego bagażu w trakcie transportu.
· Regulacja długości kijków opiera się na wygodnym systemie zatrzaskowym, co pozwala na składanie i rozkładanie bez konieczności zdejmowania rękawiczek.
· Pomimo swojej niewielkiej wagi kije są bardzo wytrzymałe dzięki materiałowi z jakiego je wykonano (włókna węglowe- karbon). Dotyczy to również grotów i amortyzującej wstrząsy rączki.
Link do produktu:
Plecak Spokey Solar 35 l
Plecak, który miałem nosić każdego dnia w trakcie trekkingu miał być przede wszystkim wygodny ale i pakowny, tak abym mógł mieć ze sobą wszystko co potrzebne danego dnia. Ważny był również dla mnie materiał z jakiego jest wykonany, ponieważ wiedziałem, że nie będę go oszczędzał na tym wyjeździe.
· Plecak Solar to plecak idealny na jednodniowe wypady w góry, ewentualnie na dwa dni z noclegiem w schronisku.
· Największą zaletą plecaka jest panel słoneczny, który można zawiesić na specjalnym uchwycie i podładować dzięki temu telefon czy też powerbank w słoneczny dzień. Ja dodatkowo korzystałem z panelu w obozach, wieszając go na namiocie.
· Plecak Solar wykonany jest z bardzo wytrzymałego i odpornego na przetarcia materiału, który również wykazuje cechy wodoodpornościowe.
· Wnętrze plecaka podzielone jest na dwie komory, które pozwalają na lepszą organizację pakowania. Kurtka przeciwdeszczowa, bluza i bukłak z wodą lądują w jednej komorze (bukłak w specjalnej kieszeni), natomiast batony, czołówka, okulary, krem z filtrem i inne drobne rzeczy, w drugiej.
Plecak Spokey Solar będzie dostępny w sprzedaży od wiosny 2022 roku
Materac ultralight Spokey AIR BED
Trasa Machame oznacza spanie pod namiotami, więc konieczne jest zabranie ze sobą maty (ewentualnie karimaty) oraz śpiwora z odpowiednim komfortem. Ponieważ w moim plecaku wylądował już duży, puchowy śpiwór, chciałem postawić na matę która będzie niewielka (po spakowaniu) ale która zagwarantuje mi również komfort snu.
· Mata po złożeniu i schowaniu do pokrowca ma wymiary 29 cm x 10 cm, co w połączeniu z niewielką wagą (516 g) daje jej duża przewagę nad innymi, masywnymi materacami (doceniania szczególnie przy ograniczeniach wagowych w samolocie)
· Matę można napompować za pomocą dołączonego worka (poprzez „łapanie” powietrza) lub samemu nadmuchać w mniej niż 2 min. Spuszczanie powietrza zajmuje z kolei 2 sekundy dzięki wbudowanemu, podwójnemu wentylowi.
· Materiał z którego wykonana jest mata (nylon) pozwala na skuteczną izolację od podłoża a specjalna budowa (zastosowanie około 100 komór powietrznych) gwarantuje, że materac dopasuje się do ciała i zapewni komfortowy sen.
Link do produktu:
Zabrałem ze sobą również niezawodny termos Spokey Hotty, dzięki któremu miałem zawsze pod ręką ciepły napój, przydatny szczególnie na wyższych wysokościach. Z jednej strony, ciepła herbata ogrzewa nas gdy spada temperatura, z drugiej, na wyższych wysokościach zazwyczaj ciepła herbata smakuje nam bardziej niż woda, co z punktu widzenia choroby wysokościowej jest szalenie istotne. O samym termosie znajdziecie więcej informacji we wcześniejszych wpisach :
https://wszczytowejformie.pl/trasy-petle-w-bieszczadach-cz-1/
Tu natomiast link do produktu na stronie Spokey:
Ostatni gadżet o jakim chcę napisać to dwa ręczniki:
Spokey Nemo
https://spokey.pl/catalog/product/view/id/78360/s/recznik-szybkoschnacy-40×40-cm-spokey-nemo/
oraz Spokey COOLER
https://spokey.pl/926637-recznik-szybkoschnacy-spokey-cooler
Pierwszy produkt, to niewielkich rozmiarów ręcznik, który zaczepić można do plecaka na szelce i który przede wszystkim ma nam służyć do przecierania twarzy z potu lub z chłodnej wody ze strumyka. Cooler natomiast to ręcznik biwakowy, ale o mocno ograniczonych rozmiarach i wadze. Na Kilimandżaro nie ma potrzeby zabierania ze sobą pełnowymiarowego ręcznika, ponieważ i tak nie ma dostępu do prysznicy czy też bieżącej wody. Cooler w odróżnieniu od innych szybkoschnących ręczników, jest bardzo przyjemny w dotyku i bardzo chłonny. W upalne dni, zmoczony zimną wodą przynosi przyjemne orzeźwienie i ochłodzenie..
Więcej na temat całego ekwipunku jaki zabrałem na wyprawę znajdziecie we wpisie :
Powyższy wpis powstał we współpracy z marką Spokey. Więcej na:
Góry kilimandżaro machame poradnik relacja spokey sprzęt trasa