No i stało się! Ponownie stanąłem na najwyższym punkcie masywu Kilimandżaro, czyli na Uhuru Peak (5895 m n.p.m.). Tym razem górę zdobyłem drogą Machame, potocznie zwaną Whisky Route, która pomimo tego, że subiektywnie (i z nazwy) jest trudniejsza od trasy Marangu (Coca Cola Route, moje pierwsze wejście) to jednak dostarcza dużo więcej pięknych widoków i malowniczych panoram. Zapraszam zatem do krótkiej, ale nieco osobistej relacji z sześciodniowego trekkingu w masywie Dachu Afryki oraz do recenzji sprzętu marki Spokey, który towarzyszył mi na wyjeździe. Wyprawa realizowana była w październiku 2021 roku przez Klub Podróżników Soliści.

Dzień 1
Machame Gate (1800 m n.p.m.) – Machame Camp (3015 m n.p.m.)
Dystans 10,3 km
Przewyższenie 1216 m
Bez pośpiechu i wczesnej pobudki, kilka minut po godzinie 7 rano wstaję i spoglądam przez hotelowe okno w kierunku Kilimandżaro. Niestety Dach Afryki zasłoniły gęste chmury co nie jest wymarzony sygnałem biorąc pod uwagę, że dzisiaj zaczynamy trekking. Noc wraz z grupą spędziłem w hotelu w Moshi, które dla Kilimandżaro jest jak Zakopane dla Tatr, czy też Chamonix dla Mont Blanc. Po śniadaniu wracam do pokoju i po raz ostatni sprawdzam czy aby na pewno wszystko zapakowałem do obu plecaków. To co będzie mi potrzebne pierwszego dnia na trekkingu ląduje w małym plecaku, reszta w tak zwanym dużym bagażu, który tuż przy bramie parku zostanie przekazany odpowiedniemu porterowi z tanzańskiej agencji.

Po 9 podjeżdża po agencyjny bus wraz z kilkoma przewodnikami. Zanim odjedziemy w stronę podnóża góry, odwiedzamy jeszcze lokalną wypożyczalnię, aby uzupełnić drobne braki w ekwipunku. Ceny najmu mocno ujednolicone- za cover na plecak, stuptuty czy też kijki trekkingowe każdy płaci 10$ za 6 dni wypożyczenia. Przygotowani i spakowani, rozpoczynamy godzinną jazdę w stronę parku narodowego, do Machame Gate na wysokość 1800 m n.p.m., gdzie zacznie się właściwa przygoda.
Przed trekkingiem musimy jeszcze poczekać aż agencja dopełni wszystkich formalności- wpis grupy do księgi wejść oraz przygotowanie porterów do wymarszu. Nasza grupa liczy 36 osób, natomiast ekipa z tanzańskiej agencji dedykowana wyłącznie nam, to ponad 100 osób. Są wśród nich przewodnicy, asystenci przewodników, kucharze, kelnerzy i przede wszystkim porterzy. Każdy z nas ma swojego portera, wnoszącego jego bagaż do kolejnych obozów, podczas gdy reszta wnosi namioty, jedzenie i cały sprzęt z którego będziemy korzystać przez najbliższe dni. Limit na jednego portera to 15 kg i jest to pilnie sprawdzane przy wejściu do parku narodowego.

W czasie gdy agencja dopina ostatnie kwestie formalne, my pijemy kawę i jemy lunch. Wszyscy otrzymaliśmy lunch boxy, w których znalazły się: banan, ciasteczka, soczek, kawałek kurczaka, bułeczka i pierożek samosa. Identyczne zestawy dostawałem każdego dnia dwa lata temu na podejściu trasą Marangu, ciekaw jestem czy teraz będzie podobnie. Wkrótce pewnie przekonam się czy tegoroczne menu będzie podobne do tego z ostatniej wyprawy. Po około godzinie od przyjazdu pod bramę, dostajemy w końcu zielone światło i wkraczamy na teren Parku Narodowego Kilimandżaro.
Już na starcie ustalona zostaje jedna ważna zasada, a mianowicie lokalny przewodnik idzie zawsze pierwszy, dyktuje tempo i nikt go nie wyprzedza. Tu każdy dzień ma być pole pole a więc powoli, tak aby organizm miał jak najwięcej czasu na przyswojenie wysokości. Pierwszy dzień trekkingu to kilkugodzinna wycieczka przez las deszczowy, w trakcie której mamy do pokonania 1200 metrów przewyższenia oraz dystans nieco ponad 10 km. Idziemy powoli, rozglądamy się dookoła za ciekawą, egzotyczną roślinnością i wypatrujemy lokalnej fauny. Dwa razy udaje nam się dotrzeć w oddali duże, biało- czarne małpy, które wywołują spore zainteresowanie. Na całej trasie organizujemy również kilka postojów na jedzenie i picie, które są zarządzone przez przewodników. Podejrzewam, że większość grupy nawet nie czuje potrzeby przystanku, ale ja osobiście już dwa lata temu przekonałem się jak bardzo pomagają one w zdobyciu góry. W następnych dniach sami zaczniemy prosić o postoje i przerwy.

Co jakiś czas spoglądam na aplikację z mapą, żeby podpatrzeć jak daleko jeszcze do obozu. Ten znajduje się na wysokości około 3000 m n.p.m., na granicy lasu deszczowego. Docieramy na miejsce około godziny siedemnastej i od razu z ciekawością rozglądamy się dookoła, by zobaczyć gdzie przyjdzie nam spędzić pierwszą noc. Pierwsze co rzuca się w oczy to grupa kolorowych, dwuosobowych namiotów oraz długi, niebieski namiot postawiony tuż przed nimi. To właśnie nasz obóz- sypialnie oraz stołówka. Na skraju polany natomiast stoi strategiczny i ważny obiekt na każdym campie -toaleta (kilka kabin z dziurami w podłodze). Najciekawszym punktem Machame Camp, jest niewielki pagórek z tablicą informacyjną (nazwa campu, wysokości oraz odległości do kolejnych obozów). Stąd też po raz pierwszy z bliska pokazuje nam się Kibo- czyli najwyższy krater masywu Kilimandżaro. W ciągu dnia wędrowaliśmy pod chmurami, ale wieczorem te rozgoniły się i pokazały piękne niebieskie niebo wraz punktem kulminacyjnym wycieczki. Kawał drogi jeszcze przed nami.

Odbieramy duże bagaże od porterów i kwaterujemy się w namiotach. To pora żeby rozłożyć maty, śpiwory i przygotować się do wieczornych atrakcji. Słońce o tej porze roku zachodzi po godzinie 18, więc udając się na kolację trzeba zabrać już ze sobą czołówkę. Zamiast prysznica, przez najbliższe dni do naszej dyspozycji będzie codziennie baniak z kranem wypełniony ciepłą wodę. W sam raz, żeby umyć ręce, twarz i zęby (i tyle… w reszcie pomogą wilgotne chusteczki ). Do kolacji zasiadamy przy wspólnym stole. Czeka na nas zupa ogórkowa (która jak się później okaże będzie naszym stałym przysmakiem), ryż z warzywami w sosie warzywnym (dla wegetarian) albo z sosem mięsno- warzywnym. Wszystko dopełnia kawa, kakao lub herbata. Po kolacji odwiedza nas Geofrey- główny przewodnik, wraz z agencyjnym lekarzem. Sprawdzamy puls, poziom tlenu we krwi oraz ogólne samopoczucie każdego z uczestników. Ten rytuał będziemy powtarzać każdego dnia rano oraz wieczorem tak aby mieć pewność, że każdy jest w stanie kontynuować trekking. Zanim rozejdziemy się do namiotów, Geofrey opowiada w skrócie co czeka nas kolejnego dnia i o której powinniśmy wstać. Pobudka o 6 rano nie brzmi źle, tym bardziej, że każdy z nas zaraz po odprawie zmyka do swojego namiotu i wskakuje w ciepły śpiwór.

Dzień 2
Machame Camp (3015 m n.p.m.) – Shira Cave Camp (3870 m n.p.m.)
Dystans ok 5 km
Przewyższenie 860 m
Noc nie należała do najprzyjemniejszych. Kilka razy musiałem wychodzić z namiotu za potrzebą (duża ilość wypitych płynów ma swoje efekty uboczne). Jednak na to byłem przygotowany. Pamiętam, że ostanio na trasie Marangu było dokładnie tak samo. Człowiek przed snem szedł umyć zęby oraz wysikać się, kładł się do śpiwora a po 30 minutach musiał wstawać ponownie. Póki co spaliśmy na niższej wysokości, więc temperatura w nocy nie jest aż tak mocno dokuczliwa (w moim odczuciu mogło być ok 5 stopni na plusie), jednak wyżej częsta potrzeba korzystania z toalety w nocy może być już problematyczna. Warto tak w ogóle rozważyć butelkę do namiotu, którą wykorzystywać będziemy w tym jednym, konkretnym celu (dla Pań są specjalne lejki), jednak trzeba wówczas dobrać sobie odpowiedniego towarzysza do namiotu, któremu nie będzie to przeszkadzać. Większym problemem tej nocy okazał się dla mnie brak snu. Nie mogłem zasnąć. Mam wrażenie, że zamykałem oczy i byłem przez kilkanaście minut w półśnie, po czym ponownie się wybudzałem i tak do rana. Może to kwestia emocji, może wysokości i nowych warunków. Miałem tylko nadzieję, że nie będzie to rzutować na kolejne dni wędrówki.

Wstaję z namiotu kilka minut przed 6 rano, przed resztą grupy, aby (ponownie) skorzystać z toalety i popatrzeć jak pierwsze promienie słońca padają na Kibo. Bardzo cenię sobie te poranne momenty, kiedy mogę przez chwile pobyć sam i nacieszyć się miejscem w którym właśnie jestem. Pomimo wczesnej godziny porannej, w obozie panuje już spory ruch, głównie za sprawą chłopaków z tanzańskiej agencji, którzy zabierają się za śniadanie. Wracam do namiotu, żeby zacząć się pakować i widzę jak pomiędzy namiotami wędruje nasza kelner z termosem i kubkami. To Alleluja (tak kazał do siebie mówić), który krzycząc „Wake up, Alleluja, ginger tea” zagląda do kolejnych namiotów i budzi grupę kubeczkiem gorącej herbaty imbirowej.
Po herbacie i szybkim pakowaniu, wystawiamy duże plecaki na zewnątrz, tak aby były gotowe do przejęcia przez porterów. Sami tymczasem wchodzimy do namiotu jadalnianego i zasiadamy do śniadania. Szef kuchni nas rozpieszcza. Dostajemy szary kleik, który pełni funkcję owsianki, omlety, tosty, kiełbaski i naleśniki. Do tego standardowo dżem, miód, herbata, kakao i kawa. Na Kilimandżaro zdecydowanie nikt nie będzie chodził głodny. Gdy my konsumujemy śniadanie, nasz obóz powoli zwija się i pakuje, tak aby przenieść się wyżej. W tym samym czasie kelnerzy napełniają nasze bukłaki oraz termosy wodą.

Chwilę po godzinie 7 rano jesteśmy gotowi do wymarszu. Tego dnia do obozu wyżej poprowadzi nas Edwin, nieco starszy od pozostałych kolegów przewodnik, który jak sam twierdzi, na szczycie Kilimandżaro był już ponad 500 razy (!). Trasa na ten dzień nie jest szczególnie długa, ale trochę wysokości musimy pokonać. Jeszcze wczoraj opuściliśmy deszczowy las i teraz wędrujemy przez wysokie zarośla, które z każdym kolejnym metrem wzwyż wydają się być co raz niższe i przechodzić powoli w klimat nieco bardziej stepowy. Zachwycające jest to, że na wysokości ponad 3000 m jest tu tak bardzo zielono i różnorodnie pod względem roślinności. Warto nadmienić, że Kilimandżaro ma kilka okazów roślin, które rosną tylko i wyłącznie w tym miejscu. Najbardziej spektakularne jest charakterystyczne drzewko- palma zwane Senecio Kilimanjaro, które pierwszy raz pokazuje nam się tego dnia. Po około godzinie marszu, w trakcie przepuszczania przodem kolejnych porterów odwracam się i z podziwem patrzę na to co przede mną. Jesteśmy ponad chmurami, które szczelnie przykrywają Tanzanię. W oddali na horyzoncie wyrasta piramidalny szczyt- wulkan Meru o wysokości 4566 m n.p.m., będący często wykorzystywany jako etap aklimatyzacji dla chcących zdobyć wyższe Kilimandżaro. Moje obawy odnośnie pogody mocno maleją. Póki co o poranku zawsze wita na słońce. W południe pojawia się niewielkie zachmurzenie, które jednak skrzętnie przykrywa Kibo a pod wieczór ponownie cale niebo się rozpogadza. Zdecydowanie zadowala nas taka pogoda.

Roślinność dookoła nas powoli zmniejsza rozmiary i dzięki temu odsłaniają się co raz ciekawsze widoki. Po lewej stronie można już dotrzeć jeden z kraterów Kilimandżaro- zachodnią Shirę, z kolei przed nami wyrasta skalna ściana, która ewidentnie ukrywa za sobą cel na ten dzień- obóz Shira Cave Camp. Ten dzień pokazuje mi również ogromne różnicę pomiędzy trasami Marangu oraz Machame. Ta druga, którą właśnie przemierzamy, jest bardziej skalista, gdzieniegdzie trzeba nawet sobie pomóc rękoma, a to dopiero początek trekkingu. Gdy dochodzimy do wysokości około 3700 m n.p.m., powoli w nastroje wkracza niecierpliwość i lekka irytacja. Nadal nie widzimy obozu, natomiast z ust przewodników słyszymy cały czas, że to już za chwilę. Mnie natomiast niepokoi coś innego. Zaczynam odczuwać delikatny, pulsujący ból w głowie, który jest dla mnie nowością. Nigdy wcześniej na tej wysokości nie miałem tego typu problemów, ale zwalam całą winę na brak snu minionej nocy.
W końcu, około godziny 13 dochodzimy do obozu Shira Cave Camp zlokalizowanego na wysokości ponad 3800 m n.p.m.. Teren, gdzie będziemy spać to chyba najpiękniejsze miejsce jakie do tej pory widziałem na Kilimandżaro. Znajdujemy się bowiem na obszernym plato pomiędzy kraterami Shira oraz Kibo. Ten drugi wybitnie góruje nad nami, z kolei Shira stanowi daleki horyzont kierunku zachodniego. Jest na co patrzeć i co podziwiać. Zrzucamy plecaki do namiotów i od razu kierujemy się na „stołówkę” na lunch. Po jedzeniu chwila przerwy na odpoczynek a później atrakcje- wycieczka do pobliskiej jaskini (utworzonej przez lawę) oraz na niewielkie wzniesienie nad obozem z którego panorama staje się jeszcze bardziej szeroka (widać między innymi obóz Shira oraz inną alternatywną trasę na szczyt od zachodu masywu). Wieczór umila nam piękny zachód słońca oraz (w nieco późniejszych godzinach) niebo pełne gwiazd z mocno zarysowaną Drogą Mleczną. W takich warunkach aż miło wstawać w nocy (kilka razy) i odwiedzać toaletę.

Dzień 3
Shira Cave Camp (3870 m n.p.m.) – Lava Tower (4633 m n.p.m.) – Barranco Camp (3950 m n.p.m.)
Dystans ok 9,7 km
Przewyższenie 796 m
Kolejna nieprzespana noc. Nie byłem w stanie przejść w głęboki sen i przespać się przynajmniej kilka godzin. Zaczyna mnie to niepokoić. Wiem, że prędzej czy później odbije się to na moim samopoczuciu. Już wczoraj odczuwałem delikatny ból głowy na ostatnich metrach, który na szczęście w obozie ustał. Na dzisiaj zaplanowany mamy dzień aklimatyzacyjny. Podejdziemy do punktu zwanego Lava Tower na wysokość ponad 4600 m n.p.m. po czym zejdziemy ponownie do poziomu około 3900 i tam spędzimy noc. Topograficznie natomiast, dzisiaj rozpoczynamy trawers Kibo w kierunku zachodnim. Trasa Machame podchodzi bowiem pod główny krater od zachodniej strony, ale samo wejście na szczyt wyznaczone jest na wschodnich stokach Kibo.

Poranek, identycznie jak dnia poprzedniego, zaczyna się od budzenia herbatą, następnie pakowanie, śniadanie i wymarsz. Kierujemy się w stronę Kibo. Z tej perspektywy wygląda trochę jak nasz Giewont, gdzie głowa to najwyższy punkt- Uhuru Peak, natomiast brzuch to Stella Point (5756 m n.p.m.), miejsce w którym za dwa dni wejdziemy na krater. Powoli nabieramy wysokości, przekraczamy 4000 m a ja bacznie obserwuje mój organizm i staram się wychwycić najmniejsze zmiany. Na szczęście poza głębszym oddechem i nieco wolniejszym tempem, nic innego nie odczuwam. Nadal mam apetyt i nadal chce mi się pić wodę a to dobre symptomy. Pojawiają się jednak pierwsze osłabienia wśród innych członków grupy. Kogoś bardzo boli głowa, ktoś opada z sił a ktoś inny ma ochotę wymiotować. Kilimandżaro zaczyna pokazywać swoje prawdziwe oblicze, ale z nami są przewodnicy, którzy bardzo pomagają potrzebującym. Zabierają od nich plecaki, polecają napić się wody, zjeść batona i powoli posuwać się do przodu. Dzisiejszy dzień jest bardzo ważny. Zobaczymy jak organizm czuje się na wysokości 4600 m, spędzimy tam dłuższą chwilę, po czym zejdziemy niżej aby zregenerować się przed kolejnym dniem i kolejnym podejściem.

Trasa marszu powoli odbija na zachód i rozpoczyna się właściwy trawers u podnóża krateru. Docieramy do malowniczego punktu, w którym Uhuru Peak wydaje się być a wyciągnięcie ręki, tuż przed nami. Z drugiej strony pokazuje się cel pośredni na ten dzień, czyli Lava Tower. Jest to ciekawa formacja skalna w kształcie długiego muru odchodząca od Kibo w kierunku południowym. Obóz usytuowany jest w jej górnej części, a więc czeka nas jeszcze solidne podejście, zanim odpoczniemy w obozie. Potem będzie już tylko z górki.
Osiągamy wysokość 4600 m n.p.m.. Jutro, na tym poziomie będziemy spać, dzisiaj natomiast zjemy lunch i chwilę odpoczniemy. Osobiście czuję się w porządku, nie męczą mnie nudności, delikatnie tylko pulsuje mi głowa ale są to znikome trudności. Większość grupy czuje się podobnie, jedynie kilka osób ewidentnie ma się znacznie gorzej i dla nich każdy kolejny metr w dół, będzie teraz dużą ulgą. Jak się okazuje, z obozu Lava Tower prowadzą aż dwie, wspinaczkowe drogi na szczyt. Jedna z nich jest obecnie zamknięta ze względu na spadające kamienie, druga natomiast prowadzi przez lodowiec i wymaga zimowego sprzętu i umiejętności wspinaczki w lodzie. Co ciekawe, jak przekazuje mi jeden z przewodników, podobno wybierając ten wariant wejścia, każdy wspinacz zdany jest sam na siebie i w razie wypadku, nie może liczyć na służby ratunkowe parku narodowego. Nie docierają one w ten rejon.

Po skończonym lunchu, kierujemy swoje kroki dalej, w stronę docelowego obozu. Przed nami marsz na odcinku około 4 kilometrów, głównie w dół. W połowie trasy dostrzegamy Barranco Camp, w którym spędzimy dzisiejszą noc. Widzimy również stromą ścieżkę nad nim, kierującą się dalej we wschodnią stronę. To niestety początek jutrzejszego dnia i słynna Barranco Wall, która podobno oferuje momentami doznania niczym na naszej tatrzańskiej Orlej Perci. Tym jednak martwić będę się w kolejnym dniu. Teraz mam poważniejszy problem na głowie, a nawet w mojej głowie. Wraca do mnie ból, w zmożonym natężeniu. Mam wrażenie, że w środku mojej głowy coś cały czas pulsuje i próbuje wydostać się na zewnątrz. Do tego dochodzi senność. Dwie nieprzespane noce dają o sobie znać i organizm chyba mocno domaga się odpoczynku. Nie mam ochoty na rozmowę, na picie wody a już tym bardziej na jedzenie czegokolwiek. Czuje się bardzo źle i jedyne o czym marzę to położyć się w namiocie. Mam nadzieję, że szybko zejdziemy do obozu i przed kolacją będę mógł chwilę odpocząć w śpiworze.
Chwila na odpoczynek, której potrzebowałem, to zaledwie 15- 20 minut, na tyle pozwala czas i obowiązki. Czuję się trochę lepiej. Zadania lidera grupy i chęć sprawdzenia jak miewa się reszta ekipy dodatkowo motywują mnie do znalezienia w sobie energii i nawet do zażartowania z kilku sytuacji. Śmieje się z grupą, że jak kilka miesięcy temu godziłem się na ten wyjazd, to zakładałem że będzie lekko i przyjemnie jak za pierwszym razem, a tymczasem wcale tak nie jest i czuje się mocno sponiewierany. Również i badania poziomu tlenu we krwi pokazują, że jesteśmy znacznie wyżej. U większości wyniki te nieco spadły, ale nadal pozwalają na kontynuację trekkingu. Po kolacji i odprawie z Geofreyem uciekam do namiotu i mocno liczę na to, że tym razem zasnę i prześpię chociaż kilka godzin tej nocy.
