Jeżeli spojrzę na statystyki moich wyjazdów w Bieszczady, to przedstawiają się one następująco:
Liczba wizyt: 3.
Liczba spontanicznych wizyt: 3.
Liczba planowanych wizyt: 0.
Planowane wyjazdy w Bieszczady, ale niezrealizowane: 2.
Jako, że uwielbiam liczby i lubię wszystko analizować pod ich kątem, to dochodzę do wniosku, że w Bieszczady jeżdżę, bo czuję taką potrzebę. I może to nie ja decyduję o tym, kiedy jadę w Biesy, tylko one same ściągają mnie do siebie. To dodaje im jeszcze więcej magii, tajemniczości ale i uroku, któremu trudno się oprzeć. Czy warto rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady?
Plan był nieco inny. Miały być Tatry ze znajomymi, warunki całkiem znośne, ale w prognozach halny w partiach szczytowych. I choć czułem, że w tym momencie nie mam ochoty na Tatry, to chcąc wyjechać gdziekolwiek, wewnętrznie zgadzałem się na ten kompromis. Życie jednak samo pisze najlepsze scenariusze i na dwa dni przed planowanym wyjazdem, gdzieś z tyłu głowy, pojawiła się myśl: sprawdź prognozy w Bieszczadach. Sprawdziłem. Nie takie złe, nawet lepsze niż w Tatrach. W sumie nie byłem w Bieszczadach już od roku, a dwie ostatnie próby wyjazdu w to pasmo, zostały zaniechane ze względu na warunki atmosferyczne. Ok, sprawdzę jeszcze noclegi. Są ferie zimowe, więc może nie być w cale tak łatwo o miejsce do spania. Mam, całkiem ciekawe miejsce w Smereku, w dobrej cenie. Rezerwuję, planuję trasę, pakuję plecak i idę spać o 21, żeby równo o 1 w nocy ruszyć na południe Polski.
Podróż w Bieszczady z Warszawy, to jedna z tych dłuższych, jakie czasami muszę odbyć. Jazda trwa około 7 godzin w zależności od ilości przystanków po gorącą kawę czy też kolejne drugie śniadanie. Wmawiam sobie, że przyzwyczajony już jestem do spania 2 godziny, następnie jazdy przez kilka kolejnych godzin, by wreszcie dostać się na szlak. Za Krosnem zaczynam mieć obawy, czy aby na pewno taki ze mnie twardy facet, który snu nie potrzebuje. Dopada mnie nocny kryzys. Liczba przystanków wzrasta, a czas pomiędzy nimi znacznie się skraca. Nawet śpiewanie ulubionych piosenek nie pomaga, a kilometry w nawigacji ubywają w bardzo wolnym tempie. Walcząc sam ze sobą, dostaje się w końcu na Wielką Pętle Bieszczadzką i mijam kolejne mniej lub bardziej znane miejscowości. Plan na dzisiaj zakłada Połoninę Wetlińską (około 1200 m n.p.m.), tak żeby rozruszać się trochę i zostawić sobie największą atrakcję na sobotę. Z drugiej strony, prognozy na piątek są bardziej optymistyczne niż na kolejny dzień, toteż mijam bez przystanku Wetlinę i kieruję się w stronę Wołosatego. Po drodze dostrzegam je, już teraz bardzo wyraźnie i z bliska. Połoniny oświetlone porannym słońcem są w tym momencie dla mnie największą nagrodą za brak snu i długą, nocną jazdę.
Dojeżdżam do Wołosatego, gdzie spotyka mnie pierwsza niemiła niespodzianka. Czyste, błękitne niebo znad Wetliny zniknęło, a w jego miejscu pojawiły się chmury, które wywołują u mnie grymas na twarzy. Liczę jednak na to, że chmury się rozgonią i gdy wyjdę na Przełęcz Bukowską (1110 m n.p.m.), to zobaczę ponownie dużo niebieskiego koloru nade mną. Ruszam a przede mną najgorsza, bo najnudniejsza część trasy. Ponad ośmio- kilometrowe podejście na wspomnianą Przełęcz Bukowską, które wiedzie przez las, nie oferując w ten sposób żadnych widoków.
Mówi się, że jak człowiek jest w górach, to wszystkie problemy zostawia na dole, gdzieś tam daleko w dolinach. Podobno w górach można odpocząć od życia codziennego i tego co ono ze sobą niesie. I ja poniekąd pojechałem w Bieszczady z taką właśnie nadzieją. Dodatkowo wyruszyłem sam, bo chciałem zaznać tej ciszy i spokoju potrzebnego do poukładania własnych myśli. Idę przez las, odliczam kolejne stacje drogi krzyżowej, która kończy się na przełęczy i patrząc na chmury nade mną, liczę cały czas na cudowne rozpogodzenie. Moje problemy przyszły tutaj ze mną. Próbuję układać sobie w głowie życie prywatne i w ten sposób szukać najlepszego rozwiązania. Momentami wmawiam sobie, że wszystko będzie dobrze i jakoś przecież się ułoży. A co jeśli się nie ułoży? Dlaczego w ogóle zakrzątam sobie tym głowę? Czy nie potrafię odrzucić na bok tego wszystkiego i cieszyć się z miejsca w jakim jestem? Już sam nie wiem, czy przyjechałem w Bieszczady, żeby uciec od moich przyziemnych problemów, czy też zabrałem je ze sobą tutaj, jako moich jedynych kompanów, by wreszcie się z nimi uporać. Póki co, towarzyszą mi na szlaku i niczym sinusoida, raz pocieszają, twierdząc, że wszystko będzie ok, po czym przekraczają oś OX i wywołują nieco pesymistyczny nastrój w moim wnętrzu. Mam wrażenie, że obecność chmur na niebie jeszcze bardziej potęguję ich ujemną stronę, a mnie zmusza do negatywnych przemyśleń.
W takim uczuciowym misz- maszu dochodzę do Przełęczy Bukowskiej, gdzie następuję całkowity zwrot akcji. Skoro posłużyłem się już metaforą sinusoidy, to teraz mogę śmiało stwierdzić, że na przełęczy, ktoś nałożył na tą sinusoidę wartość bezwzględną i od tego momentu wszystkie ujemne dołki, stały się atakami radości i zachwytu (dla niewtajemniczonych, zerknijcie jak wygląda wykres F(x) = sinx, oraz F(x)= |sinx| i uruchomcie wyobraźnię ? ). Pierwszym skutecznym poprawiaczem humoru jest słońce i błękitne niebo, które jak na życzenie, dokładnie w tym miejscu, ukazuje się nade mną. Połowę mojej twarzy nagle wypełnia uśmiech. Cieszę się, bo wiem co mnie czeka przez najbliższe godziny. Za chwilę wkroczę na Połoninę Bukowską i znajdę się w terenie, w którym półtora roku temu „zostało moje serce”. Pamiętam, jak wtedy jesienią 2017 roku nie mogłem wyjść z zachwytu, po raz pierwszy zwiedzając te okolice. Jestem ciekaw, czy teraz w warunkach zimowych doznania będą co najmniej takie same. Nie ma na co czekać, sprawdzam.
Czuję jakby wkroczyły we mnie nowe siły. Zapomniałem już o braku snu i o długiej męczącej jeździe. Teraz liczą się tylko Bieszczady, ja i on- Kińczyk Bukowski (1153 m n.p.m.). Są takie góry, które człowiek widzi po raz pierwszy na oczy, zachwyca się i czuję wewnętrzną potrzebę ich zdobycia. Jednocześnie są to szczyty, które dobrze podziwia się też z daleka. Zmuszają one człowieka do postoju i do zachwytu nad nimi. W moim osobistym kanonie takich miejsc, znalazła się Babia Góra (1725 m n.p.m., Beskid Żywiecki), Bystra (2248 m n.p.m.,Tatry Zachodnie), Klak (1352 m n.p.m., Mała Fatra) i właśnie Kińczyk Bukowski. Cudownie byłoby kiedyś stanąć na jego szczycie, choć od polskiej strony jest to niemożliwe. Doszukałem się jednak informacji w internecie, że od Ukrainy jest to do zrobienia, a w drodze na szczyt będzie towarzyszyć nam ukraiński żołnierz. Czemu nie, pomysł jest.
Zbliżam się do Rozsypańca (1280 m n.p.m.), po prawej stronie cały czas towarzyszy mi Kińczyk, z kolei po lewej, po raz pierwszy swoje oblicze pokazuje Tarnica (1346 m n.p.m.)- Królowa polskich Bieszczad. Nie ma co ukrywać, jest cudowna. Od połowy pokryta białą pierzynką, w zimowej szacie wygląda niesamowicie. Z drugiej strony, tu wszystko dookoła zasługuje na aprobatę. Za Tarnicą nieśmiało przypomina o sobie Połonina Caryńska (1297 m n.p.m.) a jeszcze dalej Wetlińska. Gdzieś po lewej wyłania się Wielka Rawka (1302 m n.p.m.). Ja jednak wychodzę z założenia, że w tym miejscu uwagę należy skupić na czymś zupełnie innym- na Ukrainie. Kińczyk Bukowski, stanowiący granicę między Polską a właśnie Ukrainą, stwarza piękny pierwszy plan, ale jego zaplecze w niczym mu nie ustępuję. Daleko na południowym- wschodzie, znad morza chmur wyłania się Ostra Hora (1405 m n.p.m.) a obok niej Połonina Równa. Początkowo mylę Ostrą z Pikujem (1408 m n.p.m.)- najwyższym szczytem Bieszczad i dopiero internetowi znajomi z instagrama wyprowadzają mnie z błędu. Z takimi widokami, wręcz w podskokach i z dziesiątkami przerw na zdjęcia docieram do Halicza (1333 m n.p.m.)- góry niedocenionej i poniekąd skrzywdzonej przez bliskie sąsiedztwo Tarnicy. Halicz jest miejscem, które aż krzyczy by poświęcić mu więcej czasu. Mam bardzo dobry czas, więc bez zastanowienia ulegam tej pokusie. Siadam plecami do Tarnicy (może w formie manifestu) i patrzę na Ukrainę.
Mam wrażenie, że góry widziane z tego miejsca nie mają końca. Przede mną głęboka, zalesiona dolina a dalej już tylko kolejne szczyty. Istny karpacki raj, który w Polsce zaledwie się rozkręca. Zazwyczaj, gdy jestem gdzieś wysoko, mam manię opisywania panoram i rozpoznawania tego co przede mną. Zaskakujące, ale w tym miejscu wystarcza mi Kińczyk Bukowski, Połonina Równa i Ostra Hora, którą mylę zresztą z Pikujem. Na resztę gór przyjdzie jeszcze pora. Teraz, w południowym słońcu, rozebrany do samego merinosa, chcę po prostu w ciszy spędzić trochę czasu. Chwilo trwaj.
Gdybym tak dłużej tu posiedział, to pewnie zasnąłbym na Haliczu, i dopiero zimno po zachodzie słońca, byłoby w stanie mnie obudzić. Po trzydziestu minutach odpoczynku ruszam dalej. Pozostała już tylko Tarnica, i pomimo tego, że to ona jest najwyższa, czuję, że to co najlepsze opuszczam właśnie w tym momencie. To w końcu tutaj, półtora roku temu zostało moje serce, a ja nadal nie czuję wielkiej potrzeby zabierania go w inne miejsce. Ponownie, schodzę zatem z Halicza bez serca. Po kilku metrach uświadamiam sobie, że nie spotkałem jeszcze dzisiaj nikogo na szlaku. Owszem jest piątek, środek dnia, ale mamy w końcu ferie zimowe, a pogoda rozpieszcza do granic możliwości. Rzut oka na Tarnicę pozwala mi zrozumieć, gdzie się podziali wszyscy ludzie. Z daleka dostrzegam liczne, czarne punkciki, które podchodzą na szczyt, czyli klasycznie- to co najwyższe, przyciąga największe tłumy. Ale to dobrze, bo samotny Rozsypaniec i Halicz pozwalają mi poczuć, co to znaczy bieszczadzka cisza, spokój ale i samotność. Miałem je tylko dla siebie a one miały mnie. Teraz pora na komercję.
Ostatni moment samotności zaliczam na Przełęczy Goprowskiej (1160 m n.p.m.), bo to własnie tutaj spotykam pierwszych turystów, którzy po zejściu z Tarnicy kierują się na Bukowe Berdo (1311 m n.p.m.). Schody prowadzące z przełęczy na kolejną przełęcz- Krygowskiego (1286 m n.p.m.), są co prawda pokryte śniegiem, ale powodują, że moje uda oraz pośladki z każdym kolejnym krokiem twardnieją, a mięśnie napinają się i pomagają w zdobywaniu wysokości. Dochodzę do przełęczy i czuję na sobie wzrok zgromadzonych tu osób. Spowodowane jest to chyba faktem, że idę w samej koszulce, a na moim czole co chwilę pojawiają się kropelki potu. Moja termoregulacja i szybkie nagrzewanie się organizmu, to czynnik, który bardzo chętnie wyeliminowałbym z mojego życia. Może jednak w Himalajach, na bardzo dużej wysokości, dzięki temu będzie mi cieplej.
Szybkim krokiem, niczym na wyścigach wyprzedzając kolejne osoby, podchodzę na Tarnicę. Nie jestem sam, to było do przewidzenia, więc od razu szukam wzrokiem idealnego miejsca na obiad. Ponownie, wybieram tą część szczytu z której patrzeć będę na miejsca bardzo dobrze mi znane. To jest siła przyciągania. Halicz nie chce mnie opuścić, a ja mogę wzrokiem prześledzić stąd całą dzisiejszą trasę. Po trzydziestu minutach gapienia się na południowy wschód, przesiadam się na drugą stronę. Połoniny też zasługują na moją atencję, tym bardziej, że jutro chciałbym pójść do Chatki Puchatka. No dobra, ten widok też jest mocny. Wielka i Mała Rawka jak na dłoni. Z ich lewej strony Krzemieniec (1221 m n.p.m.), czyli trójstyk granic polsko- ukraińsko- słowackiej, a na prawo od doliny jedne z największych atrakcji Bieszczad- Połonina Wetlińska i Caryńska. Przez chwilę przechodzi mi przez głowę myśl, żeby zostać tutaj do zachodu słońca ale szybko odzywa się też głód i potrzeba odpoczynku. Powoli dochodzi do mnie zmęczenie i efekt braku snu. Czeka mnie już tylko szybkie zejście do Wołosatego i powrót do Smereka z przystankiem w Chacie Wędrowca na prawdziwy bieszczadzki obiad. To zabawne, ale wieczorem leżąc w łóżku uświadamiam sobie, że od Przełęczy Bukowskiej, aż do teraz, odstawiłem wszystkie moje problemy na bok. Nawet w tym momencie, gdy siłą rzeczy o nich pomyślałem, mam wrażenie że mój wykres sinusa jest nadal nad osią OX a ja potrafię sobie ze wszystkim poradzić. Dochodzę ponownie do wniosku, że to nie ja wybrałem Bieszczady, tylko one mnie, i jak przystało na najlepszego przyjaciela, przyjęły ze wszystkimi troskami, wysłuchały i pomogły. Bieszczady nie pytają, one rozumieją.
Opisana trasa
Start : Wołosate – szlak czerwony (GSB) – Przełęcz Bukowska – Halicz- Przełęcz Goprowska – Tarnica – Wołosate
Dystans: 19,7 km
Suma podejść : 923 m
Dobrze się to czyta, fajnie wyrzucasz z siebie myśli, aż szkoda, że wątek nie jest dłuższy.
Swoją drogą-szczery wpis. Cieszy, że to idzie (lub nawet incydentalnie) poszło w tą stronę. Myślę tutaj o tym, że wprost mówisz o tym, że stawiasz czoła zmartwieniom,jak zwykły człowiek masz problemy czy po ludzku fizycznie jest ciężko prowadzić Grażynę (;p) po krótkim śnie. Czytając czuje się, że nie tworzysz wyimaginowanego świata i obrazu siebie. Na insta wszystko wygląda pięknie, po obejrzeniu zdjęć można dojść do wniosku, że w zasadzie to jedynym Twoim zmartwieniem może być dylemat ‘która góra teraz’ 😉 Zazdroszczę umiejętności godzenia obowiązków, pracy z pasją. Nic tylko podpatrywać i uczyć się od najlepszych 🙂
Samotność czasem dobrze ‘czyści łeb’, a samotność na szlaku to też bywa przecudowna sprawa. dobrze jest znaleźć chwilę i odciąć się od myśli, zmęczyć fizycznie, a jak udaje się przy tym nacieszyć oczy widokami to w ogóle full opcja :D. Myślę, że natura ma dużo większy wpływ na człowieka niż nam się wydaje. Choćby takie ‘przyciąganie’ do konkretnego miejsca, czy zauroczenie się w konkretnej górze
btw-robisz sobie notatki podczas wypadu zrzucając na gorąco myśli, czy siadasz po powrocie i tworzysz wpis od a do z na chłodno?
Dzięki za miłe słowa. Z tymi tekstami i myślami, to tak przyszło naturalnie przy pisaniu pierwszego wpisu. W pewnym momencie zauważyłem, że za długo myślę o to co chcę napisać , a tak naprawdę chcę napisać o tym co aktualnie siedziało w mojej głowy. I tak zrodziła się idea, a w zasadzie potrzeba pewnej formy pamiętnika.
Co do notatek to zawsze mam ze sobą mały notesik, ale zazwyczaj pozostaje pusty 🙂 wracam, siadam i piszę.
Zapewne w jakiś mądrych badaniach, przeprowadzonych przez Rosjan albo Amerykanów udowodniono, że spisywanie tego co zakrząta nam głowę, w jakiś sposób nas uspokaja i daje znać tym myślom żeby odpuściły :D. Na bank, idę o zakład, że tak jest 🙂
Naprawde powinieneś napisać książkę, czyta się super i widać że jest to szczere, ze sprawia Ci to radość i że Ty naprawdę kochasz te góry. A problemy i zmartwienia znikną, nie martw się.
Dziękuję Sylwia, jak już podszlifuję umiejętności pisarskie i nazbieram więcej materiału to wtedy pomyślę 😀
super wpis, dobrze się czyta 🙂
Tomek, a jest możliwośc, żeby zdjęcia były podpisane z którego miejsca zrobione. Niby z tekstu można to wyczytać, ale nie zawsze jestem pewna 😀
Hej, dziękuję 🙂
Postaram się opisywać zdjęcia a póki co możesz pytać 😀