Mijają dwa tygodnie od mojego ostatniego wypadu w Tatry. Tegoroczna zima zdecydowanie nie jest przychylna, jeżeli chodzi o moje tatrzańskie wyjazdy. Bardzo udany wypad w listopadzie, w trakcie którego zaliczyliśmy Kozi Wierch, Świnicę, Kościelec i Kieżmarski Szczyt, w zasadzie trudno nazwać zimowym. Kolejny w grudniu- nieudana próba zdobycia Łomnicy. Sylwester- pogoda pozwala jedynie na tańce w Morskim Oku (co okazało się świetnym pomysłem). Styczeń- bardziej beskidzki niż tatrzański i wreszcie wspomniany wyjazd lutowy, w trakcie którego razem z Arturem podbijamy Rysy od słowackiej strony.
Gdybym musiał wskazać dwa powody, dla których w tym sezonie zimowym Tatry nie królowały na liście moich wyborów, to były by to warunki pogodowe i … brak ochoty. Ten brak ochoty na Tatry dotyczy w zasadzie stycznia, kiedy to moja głowa krzyczała cały czas: Beskidy. W lutym na szczęście wszystko się zmieniło i tym o to sposobem, po 10 dniach przerwy wsiadam w samochód i ruszam na południe. Jest piątek, godziny wczesno poranna (4 rano) a ja wyjeżdżam alejami Jerozolimskimi z Warszawy i śledzę wzrokiem tablice informacyjne, żeby przypadkiem nie minąć zjazdu na Kraków. Drogę z Warszawy do Krakowa znam już na pamięć, więc każda zmiana w tej trasie staje się dla mnie wyjątkową atrakcją. Tak też będzie i tym razem, bo pomimo, że ostatecznym celem są Tatry, to biorąc pod uwagę pogodę na dzisiejszy dzień, ja decyduję się na małą rozgrzewkę w Pieninach. Po drodze zatrzymuję się na ulubionej (bo taniej) stacji benzynowej w Skarżysku Kamiennej, uzupełniając płyny nie tylko Grażyny, ale i moje. Po raz kolejny nie mogę nacieszyć się remontem, który niedawno się skończył i bardzo skrócił drogę do Krakowa z Warszawy. Obwodnica Radomia i wydłużenie ekspresówki na wysokości Chęcin, odejmuje mi około 40 minut jazdy za każdym razem gdy tu jestem. Tak to można jeździć w góry.
Skoro o Chęcinach mowa, to warto powspominać moją pierwszą eksplorację świętokrzyskiego sprzed 2,5 roku. Właśnie wtedy w trakcie jednej z niedzielnych mikro wypraw, zwiedziłem zamek w Chęcinach, Łysicę, Łysą Górę i wreszcie zamek Krzyżtopór w Ujeździe. Miłość od pierwszego wejrzenia. I co prawda architektonicznych i historycznych zabytków póki co nie odwiedziłem ponownie, ale w góry Świętokrzyskie staram się zaglądać co jakiś czas i poznawać ich kolejne tajemnicze zakątki (jak na przykład góra Miedzianka czy pasmo Jeleniowskie). Ale nie o świętokrzyskim ma być tutaj mowa, nie tym razem, więc wracam myślami do tego co mnie czeka, czyli do Małopolski.
Kilka minut po 9 melduje się na parkingu w Krościenku, a moje oczy nie mogą nacieszyć się widokiem Dunajca i samego miasteczka. Jest kilka takich miejsc, szczególnie w tej okolicy, które tak bardzo na mnie działają. Do Krościenka z Dunajcem dopisać mogę pobliską Szczawnicę i również niedaleko położone Rytro i Piwniczną Zdrój z cudownym Popradem. Tu nie chodzi tylko i wyłącznie o piękną lokalizację i zapierające dech w piersiach widoki. Tu chodzi głównie o wspomnienia, przeżycia i chwile, które zostają w głowie. Moje ostatnie, miłe wspomnienie z Krościenkiem to trzydzieste urodziny i wypad w Pieniny z Karoliną. Przypadek albo podświadome działanie, ale za kilka dni mam znowu urodziny (tym razem trzydzieste drugie) a jestem właśnie tu, w sercu Pienin.
Na początku kieruję się wzdłuż Dunajca za zielonym szlakiem na Sokolicę. Mijam kolejne domy i stwierdzam, że nic się tutaj nie zmieniło. Karczma przy rondzie nadal stoi i zaprasza gości, po drugiej stronie stary kościół, mały ryneczek i wreszcie domostwa na uboczu, z których co drugi oferuje nocleg. Przypominam sobie jak kilka dobrych lat temu, byłem w Pieninach po raz pierwszy, jeszcze jako dwudziestoparolatek. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że był to mój pierwszy samotny wyjazd w góry na kilka dni. Coś, co w tym momencie jest dla mnie codziennością, wtedy było odważnym krokiem, pełnym znaków zapytania i tego czy nie będę przypadkiem nudził się sam ze sobą. Pamiętam, jak po czterdziestokilometrowym spacerze przez Gorce zszedłem wieczorem do Krościenka i szukałem noclegu. Nie przyszło mi oczywiście do głowy, żeby zrobić to wcześniej przez internet. Przecież Krościenko to turystyczna miejscowość, nie powinno zatem być problemu z noclegiem pod koniec kwietnia. A jednak. Jak się okazało, nie każdemu chciało się wynajmować pokój dla jednej osoby na jedną noc. Finalnie zlitował się nade mną pewien pan, oferując pokój w swoim domu i zarabiając na mnie jedynie 40 zł za tą przysługę. Z jednej strony taki tryb podróżowania, bez planowania wydaje mi się już irracjonalny, z drugiej wiem, że tak zapewne będzie wyglądać mój Główny Szlak Beskidzki. Zresztą, nasze wyjazdy, czy to w Alpy czy na Kaukaz też tak wyglądały. Nigdy nie rezerwowaliśmy wcześniej noclegu i zawsze szukaliśmy go (bądź sam nas znajdywał) tego samego dnia.
Dzisiaj nie muszę się o to martwić, bo wieczorem czeka na mnie łóżko w Bukowinie Tatrzańskiej ale póki co, przede mną cały dzień w sercu Pienin. Pamiętam, że podejście znad Dunajca do przełęczy Sosnów jest dosyć strome ale dzięki temu krótkie. Pierwsze kroki stawiane pod górę przynoszą delikatny ból łydki, którą kilka dni temu nadwyrężyłem w trakcie biegania. Wokół tej łydki moje myśli będą dzisiaj krążyć kilkukrotnie. Pojechałem w Pieniny głównie ze względu na pogodę, ale drugim powodem była właśnie owa delikatna kontuzja. Mając w planach na sobotę nieco ambitniejsze szczyty, nie chciałem narażać się w piątek na pogorszenie sytuacji. Bardziej zależało mi na sprawdzeniu mojej nogi, czy aby przypadkiem nie wywinie mi nagle jakiegoś numeru. Zrobiła to w środę, gdy na 4 kilometrze zaczęła delikatnie kłuć w dolnej części łydki, a na 7 kilometrze skutecznie zablokowała moje dalsze bieganie. To nic, że w planach było 16 kilometrów, to nic, że przygotowuję się do półmaratonu, który jest w kwietniu. Ewidentnie mój organizm ma inne plany, o których delikatnie postanowił mnie powiadomić. Nadal zastanawiam się, czy on również zamierza tak jak ja przebiec ten półmaraton na początku kwietnia, bo jeżeli nie, to musimy znaleźć jakiś kompromis.
Analizując moją łydkę z każdym kolejnym krokiem, dosyć szybko dochodzę do przełęczy Sosnów i od razu kieruję się na Sokolicę. Tutaj spotykam też pierwszych turystów, co oznacza, że nie tylko ja wpadłem na genialny pomysł piątkowego spaceru po Pieninach. Na Sokolicy, jak na ten czas i warunki, jest bardzo tłoczno. Poza mną, na szczycie znajdują się trzy osoby- zakochana para oraz młody, tajemniczy chłopak. Wszyscy krzątamy się przy barierce, przechodząc z jednego końca szczytu na drugi, po drodze spoglądając z politowaniem na to co zostało z najsłynniejszej sosenki w Polsce. Śmiertelne śmigła helikoptera ratowniczego nie były dla niej łaskawe. Ważne jednak, że drzewko udało się uratować i przynajmniej swoją jedną, dorodną gałęzią może cieszyć oko turystów. Poza sosenką, moje oczy spoglądają głównie w dół na przełom Dunajca, który z tej perspektywy robi ogromne wrażenie. Gdzieś daleko na wschód, dostrzegam Małe Pieniny i staram się rozpoznać Wysoki Wierch i Wysoką- najwyższy szczyt w Pieninach. Dzisiejsze warunki pogodowe pozwalają popatrzeć jeszcze na Beskid Sądecki na północy i na Trzy Korony na zachodzie. O Tatrach mogę tylko pomarzyć, a w zasadzie mogę sobie wyobrazić ich piękną panoramę, która już przy poprawnej widoczności cieszy oko każdego zdobywcy Sokolicy. No ale dzisiaj widoczność nie jest nawet poprawna.
W milczeniu spoglądając to na sosenkę to na Dunajec, stoimy w czwórkę na szczycie i czekamy. Czekamy na to, aż reszta pójdzie sobie i pozwoli cieszyć się tym miejscem w samotności. Problem tylko w tym, że ewidentnie nikt nie chce odpuścić i każdy uparcie czeka, aż to inni pierwsi zrezygnują z tej walki. Postanawiam umilić sobie tą konkurencję i sięgam do termosu z herbatą. Chwilę potem mamy pierwszych przegranych. Jak można było się domyśleć, jest nimi zakochana parka, którą od początku obstawiałem jako pierwszych do odpadnięcia. Patrząc na dziewczynę i jej strój, wiedziałem, ze długo tu nie wytrzyma. Niestety ale w stosunku do młodego jegomościa, nie mam już takiej pewości i zdaję sobie sprawę, że nasz pojedynek może trochę potrwać. Finalnie to ja pierwszy ściągam rękawice, wyciągam selfiestick, robię kilka zdjęć i schodzę z Sokolicy. Spoglądam na młodzieńca po raz ostatni i wzrokiem przekazuję mu gratulacje z powodu wygranej. Młodość i jego upór zwyciężyły.
Droga z Sokolicy na Trzy Korony mija mi dosyć szybko. Kiedyś wyczytałem w przewodniku, że ten odcinek a szczególnie jego pierwsza część, czasami nazywany jest Orlą Percią Pienin. Rozumiem, że autor tego sformułowania skupił się mocno na kilku drabinkach, barierkach i wyślizganych skałach na szlaku, ale takie porównanie jest nieco wyolbrzymione. W mojej głowie tematy mieszają się jeden za drugim. Dużo rozważam na temat GSB, zastanawiam się jak organizacyjnie podejść do tematu, do kogo muszę się odezwać i jak komunikować całą akcję. Chcę żeby GSB w moim wydaniu nie było tylko i wyłącznie przejściem najdłuższego polskiego szlaku turystycznego. To ma być duża akcja, którą chcę dotrzeć do jak największej liczby odbiorców i dzięki temu pomóc innym. Pracy przede mną jest jeszcze w związku z tym bardzo dużo. Odezwać się do wszystkich osób i firm z jakimi współpracowałem i poprosić o fanty na aukcję. Może uda się znaleźć też sponsora, który dorzuci coś od siebie. Wybrać ostateczny cel i organizację której zostaną przekazane zebrane fundusze i wreszcie zaplanować komunikację i zadbać o łączność ze światem w trakcie przejścia. To będzie piękna przygoda, której nie mogę się już doczekać. Chyba nawet bardziej cieszę się na GSB niż na Kilimandżaro. Znając życie w trakcie samego przejścia będę przeklinał pod nosem i zastanawiał się po co mi to wszystko było. Tym bardziej muszę zabrać ze sobą dyktafon, żeby to wszystko nagrać i nie pominąć. Fajna książka może kiedyś z tego powstać.
Z GSB szybko przenoszę się myślami na Pocztę Polską. Myślę o zbliżającej się prelekcji dla pracowników tej jednostki, o tym co chcę im przekazać, które górskie historie chce im opowiedzieć i jaki wniosek ma z nich płynąć. Głowa pełna pomysłów, tyle pięknych wypraw i przygód a czasu niewiele. W ciągu 1,5 godziny mam streścić moje górskie życie, wybierając co ciekawsze kawałki i z całości zrobić motywacyjną prelekcję o pasji, dążeniu do celu, pracy zespołowej i radości, którą można z tego czerpać. Na dodatek konferencja ma miejsce w Ustroniu, więc będzie okazja do odwiedzenia moich rodzinnych Beskidów. Lubię takie wyzwania i ogromnie cieszę się, że równo rok temu zaczęła się moja przygoda z prelekcjami. Tyle pięknych spotkań, tyle uśmiechów, uścisków dłoni. Chyba nie znalazłem jeszcze lepszego motywatora do działania i większego zastrzyku energii, niż pozytywne słowa wypowiedziane przez druga osobę.
Rozmyślając o GSB i o poczcie, dochodzę do polany, w której do wyboru mam nieco dłuższy wariant podejścia na Trzy Korony i dzięki temu zobaczę Zamek Pieniński, albo szybkie wejście na szczyt za żółtym szlakiem. Oczywiście wybieram dłuższą drogę i zmierzam na spotkanie ze świętą Kingą, która prawdopodobnie zleciła budowę tej warowni. To zabawne, ale właśnie o ten zamek padło pytanie w Wielkim Teście o górach, w którym miałem okazję brać udział jakiś czas temu. Oczywiście znałem odpowiedź, bo byłem już w tym miejscu kilka razy i na stałe połączyłem świętą Kingę z Pieninami i zamkiem. To wspomnienie to również okazja do refleksji na temat ludzi i oceniania. Oberwało mi się od kilku „cyfrowych cwaniaków” za występy w telewizji publicznej. Według nich bez wahania powinienem odmówić udziału w show, a nawet zbojkotować i wyrazić swoje wielkie oburzenie i niesmak. Serio? Mam zrezygnować z udziału w programie czysto rozrywkowym ze względu na to kto jest prezesem tej, a nie innej telewizji? Liczy się przecież zawartość i to o czym będziemy rozmawiać (jak w przypadku górskich tematów poruszanych w telewizji śniadaniowej) a nie kto komu rano rękę podaje jak idzie do pracy. A może chodzi tylko i wyłącznie o narzekanie i czepianie się czegokolwiek. Wiem że mam grono przeciwników, którym nie podoba się to co robię, a raczej to w jakim stylu to robię. Tylko czy ja wam robię cokolwiek złego? Nie chcesz, nie obserwuj, nie oglądaj, odejdź. Śpiewam sobie w głowie cały czas wers piosenki Dawida Podsiadły : No naprawdę, wielki wstyd. Jak pan może takim być. Wszystko widzę wszystko wiem, że co tydzień panu źle (Co mówimy). Tylko że mi nie jest co tydzień źle. Mi jest cholernie dobrze, jak co tydzień jestem w górach. Tam jest mi najlepiej, ale chyba właśnie innym z tego powodu jest bardzo źle. Na moje (i ich) szczęście, tych cyfrowych cwaniaków jest bardzo mało i zazwyczaj szybko odpuszczają. I choć wiem, że niemiłe teksty nie są w stanie mnie złamać, spowodować że zwolnię albo zmienię kurs, to zdaję sobie też sprawę, że każde nieprzychylne słowo zostawia po sobie pewien ślad. Lepiej mieć tych śladów jak najmniej na sobie.
Tymczasem okazuje się, że Pieniński Zamek jest zamknięty (oberwany strop) a ja muszę nacieszyć się jedynie widokiem figurki błogosławionej Kingi, która wita turystów przy wejściu na budowlę. Trzeba ruszać dalej, zostało już tylko kilkaset metrów do Trzech Koron.
Platformę widokową na szczycie muszę ponownie dzielić z kolejną zakochaną parą. Wspólnie podziwiamy Dunajec, Sromowce Niżne, schronisko Trzy Korony i Czerwony Klasztor na Słowacji. Panorama z Trzech Koron uznawana jest za jedną z piękniejszych w Polsce, ale dzisiaj nie czas, żeby się o tym przekonać. Pozostają wspomnienia z tego miejsca i obraz Tatr w głowie. Tymczasem tutejszą walkę o samotność na szczycie wygrywam ja, bo zakochani nieco przewiani opuszczają taras widokowy i zostawiają mnie samego na Trzech Koronach. Fajnie, tylko że widoczność spada z każdą kolejną sekundą, a mi również zaczyna robić się zimno. Schodzę z platformy, siadam na ławeczce, wyciągam bułkę, herbatę i przystępuję do konsumpcji. Zaczyna padać śnieg, a ja wyciągam telefon i przeglądam zdjęcia, zastanawiając się czy coś fajnego dzisiaj wyszło. Niestety, spacer należał bardziej do tych z kategorii rekreacyjnych lub sentymentalnych, bo widokowy to on na pewno nie był. Mam nadzieję, że jutrzejsze Tatry wynagrodzą mi nieco dzisiejszą pochmurną aurę.
Wracam do Krościenka i porównuję sobie dzisiejszą wizytę w Pieninach z tą sprzed dwóch lat. W zasadzie są to myśli, które kiedyś już mnie nachodziły. Mianowicie: czy gdyby nie blog, nie projekt W Szczytowej Formie, to czy moje życie wyglądałoby tak jak teraz? Czy na wskutek różnych zbiegów okoliczności, lub też celowych działań, tak samo jak teraz, jeździłbym w góry tak często? Tyle się wydarzyło w ciągu tych dwóch lat i na pewno miało to ogromny wpływ na mnie i na moje życiowe wybory. Najważniejsze pytanie: czy nawet jeżeli popularność bloga spowodowała, że w górach jestem częściej, to oznacza to, że moja fascynacja górami jest iluzją i bez social mediów nie miała by miejsca?
Nie, ta miłość jest prawdziwa. Tu są fale.
Miało być o Tatrach ale Pieniny wywołały tyle wspomnień i emocji, że wypełniły całkowicie dzisiejszy wpis. O Tatrach będzie kiedy indziej.
Opisana trasa
Krościenko nad Dunajcem – szlak zielony – Przełęcz Sosnów – szlak niebieski – Sokolica – Trzy Korony – Przełęcz Szopka – szlak żółty – Krościenko nad Dunajcem
Dystans : 13,2 km
Suma podejść : 910 m
Tak jest! Rób swoje, nie patrz na innych a nam dostarczaj więcej takich historii. Fajnie się Ciebie czyta.
Ps. Kocham Pieniny
Pozdrawiam
Dziękuję serdecznie 🙂 no to zabieram się za kolejny tekst 😉
Ta miłość z pewnością jest prawdziwa, a fascynacja górami nie jest iluzją, ale jak to ujęła dobrze Madzia “wiecznie tułająca” się, “pęknąłbyś z nadmiaru wrażeń”. Ja odkryłem u siebie to samo, a znaczy to tyle że dzielenie się tą fascynacją daje wiele radości obydwu stronom, wręcz nadaje jej głębszy sens, wypełnienia ją. Płytka, zubożona, i ograniczona byłaby radość z fascynacji górami jeżeli nie mógłbyś o tym nikomu powiedzieć. Kiedyś miałem taką wątpliwość, czy to jest dobre, słuszne, czy to czasem nie pycha, chwalenie się, ale po pierwsze, ludzie wrzucają w social takie bzdety że w głowie się to nie mieści, po drugie i ważniejsze, kto chce zobaczyć pychę, chwalenie się, obnoszenie itd. – zobaczy to, kto chce zobaczyć piękno, znaleźć inspirację, – zobaczy je i znajdzie ją. Jak powiedział Andrzej Zawada : “Góry tylko wtedy mają sens, gdy jest w nich człowiek ze swoimi uczuciami, przeżywający klęski i zwycięstwa. I wtedy, gdy coś z tych przeżyć zabiera ze sobą w doliny.” – ja rozszerzam tę myśl o to że wtedy kiedy się tymi przeżyciami dzielimy, albo od razu będąc w górach z partnerem, przyjaciółmi, doświadczając gór razem, albo w “dolinach” w węższym gronie przyjaciół, rodziny, i szerszym poprzez social media, prelekcje. Dziel się więc, inspiruj, ile tylko dasz radę !
Jak to czytam to umiem sobie wyobrazić każdy szczegół tej wyprawy. Naprawdę masz talent. Gratulacje.
Bardzo mi miło 🙂 cieszę się
Z Żoną nieco ponad 3 lata temu będąc w Pieninach zaliczyliśmy ten szlak tylko, że w drugą stronę.?⛰️ Było rewelacyjnie ? bardzo fajny wpis? udanej prelekcji w Kielcach. My mieliśmy okazje Cię kiedyś w Kielcach posłuchać ?Serdecznie pozdrawiamy?
Dziękuję bardzo 🙂 Pieniny choć niskie, to mają to coś w sobie 🙂