Część 1. Podział trasy i noclegi
Ile dni powinno trwać przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego? 15, 20 a może 28? Jeżeli, ktoś poluje na odznakę, zapewne będzie chciał zmieścić się w 20 dniach. Jeżeli ktoś natomiast ma tylko 14 dni urlopu, to przyspieszy kroku jeszcze bardziej. Ja osobiście przed startem zakładałem około 25 dni, tak żeby na spokojnie, z przerwami na odpoczynek przejść trasę z Ustronia do Wołosatego. A jak było w rzeczywistości? Oczywiście życie napisało swój własny scenariusz i szybko pokazało mi, jak mam podejść do tematu GSB ?
GSB można przejść, można przebiec a można podzielić sobie na etapy i z przerwami zrobić całość. Każdy sam decyduje o tym, jaki wariant wybiera. Poza czasem jakim się dysponuje, z pewnością należy wziąć pod uwagę również własną kondycję, porę roku i samą formę przejścia (noclegi oraz wyżywienie). O tężyznę fizyczną i dobrze przygotowane mięśnie każdy musi zadbać sam. Przejście latem pozwoli na dłuższą wędrówkę w ciągu dnia, a spanie pod namiotem na pełną niezależność w kwestii noclegów (wpłynie jednak na ciężar plecaka, ale o tym w innej części poradnika).
Osobiście decyduje się na drugą połowę sierpnia oraz spanie w schroniskach i kwaterach typu hostele, zajazdy, pensjonaty itp. Końcówka lata to idealny moment na GSB, ponieważ statystycznie pogoda jest bardziej stabilna niż na przykład w lipcu. Jest nadal ciepło, dzień jest długi, ale minusem z pewnością będą większe ilości turystów na szlakach. O moją kondycję nie martwię się zanadto, w końcu jest szczytowa forma, więc od samego początku zakładam przejście całości za jednym zamachem. Finalnie trasę pokonuję w 20 dni. Jeden z tych dni jest postojowy (przez deszczową pogodę), można zatem powiedzieć, że aktywnych dni jest 19, co daje średnio 26,3 km na dzień.
W tej części poradnika skupie się przede wszystkim na podziale całego GSB na poszczególne etapy i sugestie odnośnie noclegów oraz sklepów na poszczególnych odcinkach. Informacje liczbowe na temat pokonanego dystansu oraz już przebytego szlaku pochodzą z książki Główny Szlak Beskidzki autorstwa Agaty Hanuli, z której to korzystałem w trakcie przejścia. Dodam jeszcze tylko, że wystartowałem 17 sierpnia a wędrówkę zakończyłem 5 września 2019 roku. Zaczynamy ?
Dzień 1
Ustroń – Zdrój – Stecówka
Dystans 33 km ( w sumie 33 km)
Zaopatruje się w jedzenie na ten oraz następny dzień jeszcze przed wejściem na szlak. Po wyjściu z Ustronia, aż do Węgierskiej Górki nie będzie możliwości zrobienia zakupów w sklepie. Po drodze odwiedzam jednak dzisiaj dwa schroniska (pod Soszowem 885 m n.p.m., pod Stożkiem 978 m n.p.m.) oraz otwarte w sezonie wakacyjnym budki z piwem i jedzeniem na Czantorii (995 m n.p.m.). Głód zatem nie powinien mi doskwierać tego dnia na GSB.
Skoro już o Czantorii mowa, to jest to moim subiektywnym zdaniem najtrudniejsze podejście w ciągu całej trasy, gdy startuje się z Ustronia. Dobrze zatem, że zaliczam je już pierwszego dnia, gdy sił jest znacznie więcej. Dalej będzie już znacznie lżej. (teoretycznie ? ).
Do dziś zastanawiam się, czy tak długi odcinek na pierwszy dzień to dobry pomysł. Rozum usilnie podpowiada, że nie. Tym bardziej, że po drodze mijam kilka opcji na nocleg: Soszów, Stożek lub, co chyba najbardziej optymalne, przełęcz Kubalonka na wysokości 761 m n.p.m. (jest tu kilka zajazdów, agroturystyk). W moim przypadku decyduje jednak dzień, konkretnie sobota, środek długiego weekendu sierpniowego. O noclegu na Kubalonce mogę zapomnieć. Z kolej na Stożku jestem o 15 i to trochę za wcześnie by kończyć już wędrówkę. Dzwonię więc do Stecówki, gdzie są wolne miejsca. Schronisko aktualnie (stan na sierpień 2019) jest w dużym remoncie i o nocleg trzeba każdorazowo pytać tutaj z wyprzedzeniem. Mam łóżko, prysznic, bufet z jedzeniem oraz piwem- to zdecydowanie wystarczy na ten wieczór oraz noc.
Dzień 2
Stecówka – Żabnica
Dystans 24,9 km ( w sumie 57,9 km)
Po wczorajszym mocnym otwarciu, ten dzień zapowiada się dużo lżej, głównie za sprawą krótszego dystansu. Trochę ponad godzinę po śniadaniu w Stecówce (w cenie noclegu), dochodzę do schroniska Przysłop pod Baranią Górę, gdzie na spokojnie wypijam kawę. Dalej czeka mnie szczyt Baraniej Góry (1220 m n.p.m.), przejście na Magurkę Wiślańską (1140 m n.p.m.) Radziechowską (1108 m n.p.m.) i wreszcie zejście do Węgierskiej Górki, gdzie pożegnam Beskid Śląski, a wkroczę w mój ukochany Beskid Żywiecki. Ten odcinek nie zawiera trudnych i męczących podejść, a dodając do tego optymalny dystans, robi się całkiem przyjemny i relaksacyjny.
W Węgierskiej Górce zaopatruje się w prowiant (bułki plus wsad, batony), czy też ewentualne medykamenty (czytaj plastry, kremy na otarcia itp.). Kolejny sklep czeka mnie dopiero za trzy dni, więc zakupy są nieco większe niż zwykle. Z noclegiem w tym małym miasteczku nie ma większego problemu, ja jednak decyduje się na „Pokoje przy szlaku” w pobliskiej Żabnicy. Głównym argumentem jest fakt, że czerwony szlak za dworcem w Węgierskiej Górce, prowadzi dalej wzdłuż asfaltowej jezdni przez około 2 kilometry właśnie do Żabnicy. Chcąc mieć ten odcinek już za sobą, pokonuję go jeszcze tego samego dnia. Decyzja okazuje się być bardzo dobra, bo „Pokoje przy szlaku” zlokalizowane są dokładnie w miejscu, gdzie szlak skręca z głównej drogi w lewo i wznosi się na grzbiet Abrahamowa. O samym pensjonacie nie można powiedzieć złego słowa, a już tym bardziej o jego gospodarzach, z którymi ucinam sobie pogawędkę przy piwie, zanim pójdę spać.
Dzień 3
Żabnica – Hala Miziowa
Dystans 19,4 km ( w sumie 77,3 km)
Kolejny przyjemnie, niemęczący dzień na mojej trasie. Po opuszczeniu Żabnicy, przez kilka godzin podchodzę przez Abrahamów (829 m n.p.m.), dalej Słowiankę aż pod zbocza Romanki (1366 m n.p.m.). Do schroniska, a w zasadzie stacji turystycznej Słowianka nawet nie zaglądam (stanowi ona również dobrą alternatywę na któryś z noclegów), mijam budynek, następnie obchodzę od zachodu masyw Romanki i rozpoczynam podejście na Halę Pawlusią.
Dłuższą przerwę wyznaczam sobie w schronisku pod Rysianką (1322 m n.p.m.), czyli w miejscu, które w Beskidzie Żywieckim szczególnie lubię i mocno doceniam. Pogoda rozpieszcza. Oprócz błękitnego nieba i ciepłego słońca, gwarantuje również piękne i odległe panoramy. Odpoczywając przyglądam się Tatrom i Małej Fatrze, próbując rozpoznać poszczególne szczyty. Moją uwagę i tak skupiają jednak Pilsko (1557 m n.p.m.) oraz Babia Góra (1725 m n.p.m.), które są najbliższymi celami na dzisiaj i najbliższe dni.
Na dzisiaj pozostało mi już tylko przejść na Halę Miziową, gdzie w schronisku- hotelu spędzę noc. Ponieważ godzina jest jeszcze wczesna, a ja głupio czułbym się nie zahaczając o szczyt Pilska, funduje sobie wieczorny spacer na polski i słowacki wierzchołek tego masywu. Idealnie widać stąd całą trasę, którą jutro będę pokonywał. Schodzę na halę, biorę prysznic, jem kolację i kładę się do łóżka. Jestem pozytywnie zaskoczony standardem w schronisku, bo za niewielką cenę, mam do dyspozycji pokój jednoosobowy z własną łazienką i telewizorem. Takich luksusów raczej nie zakładałem w beskidzkim schronisku.
Dzień 4
Hala Miziowa – Markowe Szczawiny
Dystans 25,7 km km ( w sumie 103 km)
Nie czekam rano na śniadanie z bufetu, bo prognozy na ten dzień są nieco pesymistyczne. Po południu pojawią się opady oraz burze, dobrze byłoby zatem podejść jak najbliżej dzisiejszego celu. Na szczęście na parterze budynku na Hali Miziowej znajduje się kuchnia turystyczna, więc można sobie samemu właśnie tam przygotować śniadanie.
Na starcie, niczym na rozgrzewkę czeka mnie szybkie zejście do przełęczy Glinne (809 m n.p.m.), gdzie znajduje się przejście graniczne na Słowację (po słowackiej stronie, kilka metrów za granicą znajduje się sklep spożywczy). Po przekroczeniu drogi, szlak wita mnie stromym podejściem na Studenta (935 m n.p.m.) po czym, równie stromo schodzi w dół. I tak będzie wyglądać kilka najbliższych godzin. Metry które mozolnie zdobywam wspinając się do góry, po chwili szybko tracę zmierzając do kolejnej przełęczy.
Wkrótce dochodzę do przełęczy Głuchaczki (830 m n.p.m.), gdzie w wakacje funkcjonuje studencka baza namiotowa SKPB Katowice. Dalszy etap wędrówki to wejście na najwyższy szczyt w okolicy, będący jednocześnie najdalej na północ wysuniętym punktem Słowacji. Mowa oczywiście o Mędralowej (1169 m n.p.m.) skąd do Markowych Szczawin już bardzo blisko (tutaj przebiega również granica pomiędzy województwem śląskim a małopolskim).
Kilkadziesiąt minut za Mędralową widzę tablicę informującą o wkroczeniu do Babiogórskiego Parku Narodowego, co bardzo mnie cieszy. Jak na razie udało mi się uniknąć deszczu i wszystko wskazuje na to, że dojdę do schroniska przed zapowiadaną burzą. Wczesnym popołudniem osiągam mój cel i melduję się w schronisku na Markowych Szczawinach. Jest środek tygodnia więc nie robiłem wcześniej rezerwacji, licząc na wolne miejsce.
Jak można było się spodziewać, Królowa Beskidów przyciąga ludzi każdego dnia, toteż schroniskowa jadalnia oraz ławki przed budynkiem prawie cały czas wypełnione są turystami. Większość z nich zejdzie jednak na noc do Zawoi lub wróci do swoich domów, dzięki czemu noc spędzam w pokoju pięcioosobowym z zaledwie jednym współlokatorem.
Dzień 5
Markowe Szczawiny – Jordanów
Dystans 32,7 km km ( w sumie 135,7 km)
To będzie trudny i wymagający dzień. Nie dość, że do pokonania jest najwyższy punkt w trakcie całego GSB- Babia Góra, to tuż za nią czeka mnie również wysoka Polica (1369 m n.p.m.), a dalej zejście rozległym grzbietem do Bystrej Podhalańskiej. Zatem pierwsza część wędrówki gwarantuje dużą sumę przewyższenia, a druga, liczne kilometry do pokonania bardziej w poziomie.
Nie zwlekając zatem z rana, jeszcze przed 5 opuszczam schronisko i kieruję się na szczyt Diablaka. Oczywiście na wschód słońca nie zdążę, ale patrząc na chmury tańczące dookoła mnie, chyba nie mam czego żałować. Kilka minut po 6 melduję się na Babiej Górze. Jestem sam i długo raczej tutaj nie zagoszczę, bo zimny wiatr i brak widoków nie zachęcają do przerwy na drugie śniadanie. Tą urządzam sobie na przełęczy Krowiarki (1011 m n.p.m.), która rozdziela pasmo Babiej Góry od pasma Policy.
W trakcie podejścia na Policę myślę już tylko o pobliskim schronisku na Hali Krupowej (1148 m n.p.m.). Zjadłem już cały zapas bułek i chętnie zamówię sobie w bufecie coś ciepłego. O dziwo zarówno Babia Góra jak i Polica, nie wywołały u mnie większego zmęczenia, idzie się całkiem przyjemnie i dzięki temu, około 12 w południe docieram do przełęczy Kucałowej i znajdującego się tam schroniska.
Od samego początku zakładałem na dzisiaj zejście aż do Jordanowa, więc po godzinnej przerwie i po napełnieniu żołądka żurkiem i bigosem ruszam dalej. Druga część dnia to głównie droga w dół, początkowo łagodnie, a na kilkuset ostatnich metrach znacznie stromiej, prosto do Bystrej Podhalańskiej. Stąd do Jordanowa już tylko 3 km, które pokonuję prawie w podskokach.
W Jordanowie uzupełniam zapasy bułek i batonów na kolejne dwa dni (choć po drodze będę miał jeszcze Rabkę- Zdrój), rezerwuje nocleg w przydrożnym zajeździe, gdzie po kolacji szybko wskakuje do łóżka i zasypiam.
Dzień 6
Jordanów – Turbacz
Dystans 31,3 km km ( w sumie 167 km)
Bez wahania mogę stwierdzić, że trasa pomiędzy Jordanowem a Rabką, to najgorszy i najnudniejszy odcinek GSB. Jedynym urozmaiceniem na tym dystansie jest kilka punktów widokowych na Tatry czy też Luboń Wielki (1022 m n.p.m.) w Beskidzie Wyspowym. A tak poza tym krzaki, chaszcze i asfalt. Co więcej, jeszcze przed Rabką czeka mnie niemiła niespodzianka w postaci budowy Zakopianki, i braku wyznaczonego obejścia tego miejsca. Radź sobie sam. No to sobie poradziłem. Zszedłem po urwisku, przekroczyłem nowo wybudowaną drogę i wspiąłem się po drugiej stronie. Dzięki czemu nie nadrobiłem ani metra dodatkowej drogi. Pokonany właśnie odcinek należy już do kolejnego pasma, przez które przechodzi GSB- Beskidu Makowskiego. W zasadzie można powiedzieć, że delikatnie o to pasma zahacza, bo za Rabką wkraczam już w Gorce.
W Rabce- Zdrój organizuje sobie krótki postój na drugie śniadanie i wizytę w sklepie. Nie ma co robić większych zapasów, bo dzisiaj, zanim dojdę do Turbacza (1310 m n.p.m.), mijać będę jeszcze dwa schroniska: na Maciejowej (815 m n.p.m.) i na Starych Wierchach (968 m n.p.m.), gdzie również będzie okazja do posiłku.
Po przejściu Rabki- Zdrój szlak powoli ale jednostajnie wspina się, zbliżając się co raz bardziej do Turbacza. Zanim jednak powędruje do schroniska i odpocznę po tym długim i męczącym dniu, czerwony kolor skręca ostro w prawo i prowadzi na najwyższy punkt w Gorcach- szczytu Turbacza. Po pamiątkowym zdjęciu, nieco mokry (to jeden z dwóch dni, kiedy złapał mnie deszcz) schodzę niżej i melduję się w schronisku. Podobnie jak w Markowych Szczawinach, budynek tętni życiem ale nie ma problemu ze znalezieniem dla mnie łóżka. Ląduję w czwórce wspólnie z dwójką innych turystów.
Dzień 7
Turbacz – Krościenko nad Dunajcem
Dystans 31,6 km km ( w sumie 198,6 km)
Wiem, że ten dzień może dać mi w kość i że trasa będzie się dłużyć. Wolę więc ruszyć skoro świt i ewentualnie wcześniej zawitać do Krościenka (oby…). W pierwszych promieniach słońca przechodzę przez Długą Halę pod Turbaczem i kieruję się na wschód. W oddali dostrzegam Lubań Wielki (1211 m n.p.m.) przez który będę dzisiaj przechodził, a dystans jaki nas dzieli, póki co mnie przeraża.
W głowie powtarzam sobie cały czas „byle do Lubania”, potem będzie już z górki. Tylko żeby było z górki, to najpierw musi być długo długo płasko a potem ostro pod górkę. Bowiem po około 20 km wędrówki, staje przed prawie pionowym (lekko przesadzam) podejściem i zastanawiam się czy się nie rozpłakać. Przypomina mi to drogę na Czantorię, ale na szczęście nie trwa tak długo. Tak czy siak, Lubań wysysa ze mnie tyle energii, że zanim wdrapię się na wieżę widokową znajdującą się na szczycie, muszę odetchnąć kilka minut na ławeczce poniżej.
Lubań jest dobrym miejscem na odpoczynek nie tylko ze względu na cudowną panoramę na Beskidy i Tatry, ale również dzięki sezonowej bazie namiotowej SKPG Kraków. Baza ta jest bardzo często wybierana jako alternatywny dla Krościenka nocleg, trzeba jednak wcześniej zaopatrzyć się we własny prowiant, bo nic tutaj do jedzenia nie dostaniemy (przynajmniej z założenia, zawsze można spróbować coś wyżebrać na maślane oczy).
Ja zadowalam się rozmową przy herbacie z opiekunami bazy, po czym rozpoczynam ostatni etap dnia dzisiejszego- zejście do Krościenka. Mam wrażenie, że przez te ostatnie kilometry nogi same suną się w dół, a ja już nawet nie mam nad tym kontroli. Marzę o zimnym piwie i pizzy którą już zaplanowałem w znajomej restauracji w centrum miasteczka. Gdy tylko dochodzę do asfaltowej drogi, kieruję się od razu w stronę lokalu i realizuje mój plan. Jest piątek, wakacyjny weekend i niestety, ale w samym Krościenku nie udaje mi się znaleźć noclegu. Jest to możliwe dopiero w pobliskiej Szczawnicy, dokąd podjeżdżam busem. A tam iście wakacyjny klimat- liczne rodziny, dancingi, wesołe miasteczko, piwo i lody. I choć jest bardzo tłoczno, to ja widząc radość na twarzy dzieci i turystów, sam uśmiecham się pod nosem i cieszę, że tu trafiłem. Mogę odpocząć w hałasie.
Dzień 8
Krościenko nad Dunajcem – Rytro
Dystans 27,4 km ( w sumie 226 km)
Wracam do Krościenka i przekraczając mostem Dunajec, żegnam się z Gorcami (i Pieninami) i wkraczam w piękny Beskid Sądecki. Dzisiejszy dzień i tak planuje skończyć w Rytrze (cywilizacja), co więcej po drodze mam schronisko pod Przehybą (1150 m n.p.m.), więc nie martwię się o zapasy jedzenia na ten dzień. Gorzej z wysokością i podejściami, bo do pokonania jest najwyższa w paśmie Radziejowa (1262 m n.p.m.) i ponowne zejście do doliny.
Tym razem powtarzam sobie, że byle do Radziejowej, ale okazuje się, że dzisiejszy dzień jest znacznie przyjemniejszy niż wczorajszy. Całkiem sprawnie dochodzę do Przehyby, gdzie urządzam sobie przerwę na nawadnianie i opalanie już i tak spalonego od słońca ciała. Dalej mijam rozkopaną przez ciężkie maszyny Radziejową, gdzie stawiana jest nowa wieża widokowa, Wielki Rogacz (1182 m n.p.m.) i polanę na Niemcowej (1001 m n.p.m.). Pod Niemcową oraz kilka kilometrów dalej na Kordowcu (763 m n.p.m.) możliwy jest nocleg w działających sezonowo tutaj chatkach. Ja oba te punkty omijam i schodzę bezpośrednio do Rytra.
Uwielbiam to miejsce. Klimat Rytra, stworzony głównie przez przepływający tutaj Poprad, bardzo mi sprzyja i chętnie zatrzymałbym się tu na dłużej. Odwiedzam znajomą mi z wcześniejszych wypraw w Beskid Sądecki, Willę Poprad, gdzie bez chwili namysłu zamawiam proziak z bryndzą sądecką. Pozycja, którą każdy powinien spróbować w tej części Polski. Wracając do mojego pensjonatu, zahaczam do sklepu na drobne zakupy (dosłownie drobne bo jutro ponownie schodzę do doliny) i tym sposobem kończę ten dzień.
Dzień 9
Rytro – Krynica – Zdrój
Dystans 31,5 km ( w sumie 257,5 km)
Ten dzień w teorii jest bardzo podobny do poprzedniego. Ponownie muszę wdrapać się na górę, przejść grzbietem przez kilka szczytów i zejść do doliny. To tyle z teorii. W praktyce okazuje się on jednym z bardziej męczących na całej trasie GSB. Ale po kolei.
Pierwsze kilometry trasy to zdobywanie od nowa wysokości w trakcie podejścia na Wierch nad Kamieniem (1084 m n.p.m.). Po drodze mijam prywatne schronisko Cyrla (844 m n.p.m.), które o tej porze dnia jest jeszcze zamknięte. Nic nie szkodzi. Ja nastawiam się przede wszystkim na drugie śniadanie na Hali Łabowskiej (1061 m n.p.m.) do której dochodzę kilka minut po 10. Idealny moment na dłuższą przerwę i jedzenie.
Tutejsze schronisko wyjątkowo nastawione jest na przemierzających GSB. Na jego ścianie można zobaczyć przekrój wysokościowy całej trasy, oraz jej przebieg z zaznaczonymi najbardziej charakterystycznymi punktami. Spoglądając na wykres dochodzę do wniosku, że pod względem przewyższenia, trudniejsza połowa jest już za mną. Wpisuję się również do pamiątkowej księgi dla zdobywców GSB i zostawiam do siebie namiary, gdyż gospodarze tego punktu organizują raz do roku zlot wszystkich śmiałków podążających za czerwonymi znakami.
Chętnie zostałbym tu znacznie dłużej, ale nie jestem jeszcze w połowie zaplanowanej na dzisiaj trasy więc pora ruszać dalej. Kolejny przystanek jaki planuje to Jaworzyna Krynicka (1114 m n.p.m.) z której będzie już całkiem blisko do dzisiejszego celu- Krynicy- Zdrój.
Samą Jaworzynę zdobywam całkiem sprawnie i szybko, ale jak się później okazuje, najgorsze dopiero przede mną. Odcinek 10 km, który dzieli mnie od miasta, to jeden z gorszych etapów jakie przyszło mi pokonać od kilku dni. Najpierw strome zejście wzdłuż kolejki gondolowej do Czarnego Potoku. Tu, po kilkuset metrach asfaltowej drogi wkraczam do lasu, gdzie niespodziewanie przychodzi mi pokonać jeszcze jedną górkę. Zmęczony, z obolałymi stopami prawie staczam się do Krynicy, która na dobicie funduje mi jeszcze 2 km asfaltu zanim dotrę do centrum, gdzie nocuję.
Resztką sił docieram do budynku. W pokoju kładę się na chwilę na kanapie i czuję jak pulsują mi stopy. Gdy próbuję wstać, okazuje się, że trudno podnieść mi się i ściągnąć spocone rzeczy, a co dopiero rozpakować, czy wyjść na kolację. To zdecydowanie był dzień, który dał mi mocno popalić. Jutro na szczęście zaplanowałem krótszy dystans i mniej asfaltu.
Dzień 10
Krynica – Zdrój – Hańczowa
Dystans 22,4 km ( w sumie 279,9 km)
Zanim opuszczę Krynicę, zaglądam nie tylko do sklepu spożywczego, ale również apteki (po mocniejsze plastry na pęcherze). Najbliższe miasto lub miasteczko czeka mnie dopiero za kilka dni. Ostatnie kilometry w Beskidzie Sądeckim spędzam na pokonywaniu góry Huzary (864 m n.p.m.), po której wkraczam w krainę Beskidu Niskiego. Klimat zmienia się diametralnie. Rozległe i obszerne polany, małe wioski w dolinach i zalesione grzbiety. To dopiero przedsmak tego, co to pasmo ma do zaoferowania.
Ten dzień mija mi na krótkich podejściach i szybkich zejściach do dolin. Pokonuje w sumie trzy wzniesienia i schodzę do trzech różnych wiosek, gdzie przekraczam jezdnię i idę dalej. Jest bardzo gorąco. Nie dość, że dni zrobiły się cieplejsze, to w dodatku ja spędzam teraz większość czasu na niższych wysokościach, co tylko potęguje wrażenie upału.
Wreszcie docieram do Hańczowej. Można tu znaleźć kilka agroturystyk, ewentualnie podjechać do pobliskiej Wysowej Zdrój i tam przenocować (podobno jest tu również sklep, pisze podobno, bo mnie nie udało się go namierzyć). Ja natomiast czekam na Jędrzeja- gospodarza Gościńca Banica, do którego pojedziemy i gdzie spędzę tą noc. Miło znowu zobaczyć się z Jędrkiem i pozostałymi mieszkańcami tego wspaniałego miejsca (jego rodzice, przyjaciele, psiaki Nelli i Helena no i przede wszystkim kozy ? ). Po przepysznej i sycącej kolacji, zasiadamy z winem pod rozgwieżdżonym niebem i rozmawiając o Beskidzie Niskim, tak spędzamy ten wieczór.
Dzień 11
Hańczowa – Bacówka w Bartnem
Dystans 25,6 km ( w sumie 305,5 km)
Po najlepszym śniadaniu jakie przyszło mi jeść w trakcie GSB (Gościniec przeszedł sam siebie), Jędrzej odwozi mnie do Hańczowej, gdzie kontynuuje wędrówkę za czerwonymi znakami. Gdy w schronisku na Hali Łabowskiej zobaczyłem profil wysokościowy GSB, myślałem sobie, że Beskid Niski będzie przyjemnym spacerem po dużo niższych górach. Tymczasem okazuje się, że Niski daje mocno w kość, a ja co chwilę spoglądam na zegarek kontrolując wysokość jaką już osiągnąłem. Tym bardziej, że na starcie tego dnia, czeka mnie mordercze podejście na Kozie Żebro (847 m n.p.m.). Przypomina mi się podejście na Lackową (998 m n.p.m.), najwyższy szczyt w polskiej części Beskidu Niskiego, i w duchu dziękuję, że nie ma jej na trasie GSB.
Z Koziego Żebra, schodzę bardzo szybko, ale nie za sprawą mojego szybkiego tempa, a dzięki dużemu nachyleniu stoku. Już po kilkudziesięciu minutach mijam bazę namiotową w Regietowie prowadzoną w sezonie letnim przez SKPB Warszawa (alternatywa noclegu dla Hańczowej) i bez zatrzymania rozpoczynam kolejne podejście, tym razem na Rotundę (771 m n.p.m.). Na szczycie organizuje sobie krótki postój, tym bardziej, że miejsce oferuje dosyć specyficzny klimat. Znajduje się tutaj bowiem cmentarz z I Wojny Światowej.
Kolejne zejście zaprowadza mnie do miejscowości Zdynia, gdzie bez większego namysłu kieruje się do pierwszego (być może jedynego) sklepu jaki mijam. Jest bardzo gorąco. Codziennie rozpoczynam wędrówkę z ponad dwoma litrami wody i zazwyczaj muszę uzupełniać ten zapas po drodze. Problem jednak w tym, że od kilku dni panuje susza. Naturalnych strumyków jest w okolicy jak na lekarstwo, więc każdy sklep spotkany po drodze jest na wagę złota. Za Zdynią czeka mnie już ostatnie, większe podejście dzisiaj, na Popowe Wierchy (771 m n.p.m.).
Zanim dojdę do dzisiejszego celu- Bartnego, czeka mnie jeszcze przejście przez dwie wioski- Krzywą oraz Wołowiec. W tej drugiej liczę na sklep i szybkie orzeźwienie czymś zimnym i gazowanym. Niestety, pomimo około kilometrowego spaceru wzdłuż drogi w Wołowcu, na żaden sklep nie trafiam i z niewielkim grymasem na twarzy schodzę z jezdni na polną drogę zgodnie z czerwonymi znakami.
Bacówka w Bartnem oferuje wszystko to czego mi dzisiaj potrzeba. Dostaję nocleg w czteroosobowym pokoju, kolację w postaci pierogów łemkowskich (bufet czynny do 20), wspaniale smakujące regionalne piwo i oczywiście prysznic. Do schroniska schodzi co raz więcej osób i jak się okazuje 80% z nich to śmiałkowie podążający moją trasą, tyle, że większość z nich wybrało wariant odwrotny. Wieczór spędzamy zatem na rozmowach, żartach i wymianie poglądów, a naszej integracji zdecydowanie sprzyja brak zasięgu i łączności ze światem zewnętrznym. Jako, że prawie wszyscy planujemy na jutro dłuższe dystanse, to zgodnie, przed 22 kierujemy się każdy do swojego pokoju i życząc sobie powodzenia w dalszej drodze, idziemy spać.
Dzień 12
Bacówka w Bartnem – Chyrowa
Dystans 33,1 km ( w sumie 338,6 km)
Opuszczam bacówkę jeszcze przed 6 rano bo przede mną kolejna trzydziestka, jak ja to mawiam. Po niecałej godzinie marszu zdobywam Magurę (829 m n.p.m.), gdzie po raz pierwszy w trakcie GSB, wkraczam do Magurskiego Parku Narodowego. Wkrótce przekonuje się co to dla mnie oznacza. Kolejne sześć godzin wędrówki spędzam w lesie, bez jakichkolwiek widoków, przemierzając po drodze kilka szczytów: Świerzowa (801 m n.p.m.), Kolanin (705 m n.p.m.) i Kamień (714 m n.p.m.). Dopiero kilkaset metrów przed miejscowością Kąty wychodzę z lasu i drogą pomiędzy polami uprawnymi schodzę do doliny.
Kąty to idealne miejsce na dłuższą przerwę. To również miejsce, które bardzo dużo osób wybiera na nocleg. Mam już dzisiaj za sobą 23 kilometry, do Chyrowej zostało 10 co w tym upale będzie dużym wyzwaniem. Przerwa i nawodnienie organizmu podziałały jednak bardzo regenerująco i z nową dawką energii rozpoczynam podejście na drugie zbocze górujące nad doliną Wisłoka.
Pierwsze szczyty nad Kątami zaskakują mnie swoimi polanami i częściowym brakiem lasu. Mowa tutaj o zboczach Grzywackiej Góry (567 m n.p.m.) oraz Łysej Góry (641 m n.p.m.). Wydobywam z siebie resztkę sił i ustawiając aparat na prowizorycznym statywie (selfie stick i plecak) robię kilka pozowanych zdjęć. Energia jednak szybko się wyczerpuje i z każdym kolejnym kilometrem czuję, że mam jej co raz mniej.
Z ogromną zatem radością ale i wielkim zmęczeniem wychodzę z lasu i spoglądam na jedną z piękniejszych dolin jakie widziałem do tej pory w Beskidzie Niskim. Właśnie tu, we wsi Chyrowa, spędzę tą noc. Ostatecznie wybieram zajazd i restaurację zlokalizowaną bezpośrednio pod wyciągiem narciarskim pod Halką (696 m n.p.m.), gdzie nakarmiony, napojony i umyty mogę wreszcie odpocząć po tym trudnym i długim dniu.
Dzień 13
Chyrowa – Iwonicz Zdrój
Dystans 21,5 km ( w sumie 360,1 km)
Przede mną dwa bardzo przyjemne dni, z krótszym dystansem i z możliwością uzupełnienia zapasów jedzenia. W Chyrowej nie znalazłem sklepu, ale dzisiaj kończę dzień w Iwoniczu- Zdroju, gdzie z pewnością taką okazję znajdę.
Pierwsze kilometry prowadzą asfaltem, a dalej przez niewielkie wzniesienie i las. Wkrótce wyrasta przede mną mała kapliczka i niewielki budynek, a tablice postawione obok informują, że doszedłem do Pustelni św. Jana z Dukli. Zwiedzam, czytam a przede wszystkim uzupełniam wodę ze źródełka pod kościółkiem. Poniżej pustelni przekraczam bardzo ruchliwą drogę (prowadzącą do Dukli) w miejscowości Nowa Wieś i z dużą ciekawością spoglądam na Cergową (716 m n.p.m.), która jest moim najbliższym celem.
Podejście na szczyt jest bardzo męczące. Po raz kolejny przekonuję się, że Beskid Niski jest mocno wyczerpujący poprzez krótkie, ale strome podejścia i pokonywanie kilku takich etapów w ciągu dnia. Nagrodą jest jednak wieża widokowa, która jest pierwszą tego typu budowlą jaką spotykam w tym paśmie. Widok z góry zachęca do dłuższej przerwy, a ponieważ nie muszę się dzisiaj spieszyć, leniwie rozsiadam się na deskach i patrzę przed siebie.
Dalsza droga jest bardzo przyjemna i stanowi jedynie zejście do pobliskiej miejscowości Lubatowa oraz przejście niewysokim wierchem do Iwonicza- Zdroju. To zdrojowe miasto pozytywnie mnie zaskakuje. Oczywiście jest bardzo dużo ludzi i kuracjuszy, ale nie przeszkadza mi to w ogóle w poznawaniu tej okolicy. Po szybkim zameldowaniu w hostelu i prysznicu, wychodzę na deptak i odwiedzam co ciekawsze atrakcje- pijalnie wód, tężnie solankowe i liczne parki. Podoba mi się tutejszy klimat i chętnie zawitam ponownie w tą część Beskidów.
Dzień 14
Iwonicz Zdrój – Puławy Górne
Dystans 18,5 km ( w sumie 378,6 km)
Ponieważ trasa na dzisiaj jest jeszcze krótsza niż ta z wczoraj, to rano, na spokojnie odwiedzam pobliski sklep, uzupełniam zapasy i nie spiesząc się, pakuje plecak. Początek drogi to podejście na dwa niewielkie szczyty nad Iwoniczem i zejście do kolejnej miejscowości zdrojowej w tym rejonie jaką jest Rymanów- Zdrój. GSB omija jednak nieco zboku to miasteczko, więc bez przerwy podążam dalej i podchodzę na Dział, z którego rozpościera się bardzo przyjemna panorama właśnie na Rymanów- Zdrój.
Kolejny charakterystyczny punkt na trasie to sezonowa baza namiotowa Wisłoczek prowadzona przez SKPB Rzeszów. Dużo o tym miejscu słyszałem od chłopaków spotkanych w bacówce w Bartnem i faktycznie panowie mieli rację, mówiąc że miejsce ma swój klimat. O jego charakterze decyduje przede wszystkim mały wodospad na rzeczce Wisłoczek i niecka pod wodospadem służąca jako wanna i miejsce kąpieli. Choć nocleg tutaj jest bardzo kuszący, jest jednak za wcześnie żeby już kończyć wędrówkę. Dopijam zatem herbatę i idę dalej w stronę Puław.
Ostatnie kilometry to droga asfaltowa, początkowo dochodząca do Puław Dolnych, a dalej już do mojego celu, czyli Puław Górnych. Wydaje się, że jedyną opcją noclegu w tym miejscu jest agroturystyka naprzeciwko wyciągu narciarskiego pod Kiczerą (640 m n.p.m.), a jedynym lokalem gastronomicznym pobliska, austriacka (?) restauracja. Zakładając, że tak właśnie jest, decyduję się na te dwa punkty i tak kończę ten przyjemny, lekki dzień.
Dzień 15
Puławy Górne – Komańcza
Dystans 26,9 km ( w sumie 405,5 km)
Początkowa trasa pnie się powoli do góry, opuszczając dolinę z Puławami. Szybko zdobywam wysokość 700 metrów i wchodzę do lasu, który będzie mnie chronić od słońca aż do Tokarni (778 m n.p.m.). Tu miła niespodzianka, odsłaniają się widoki, które od razu zwracają moją uwagę. Wprost naprzeciw mnie znajduje się Szeroki Łan (688 m n.p.m.), od którego oddziela mnie dolina z opuszczonym miastem Przybyszów. Na Szeroki Łan niestety nie będzie mi dane podejść, bo szlak skręca w prawo i kieruje się w stronę Kamienia (717 m n.p.m.).
Już teraz można dostrzec, że krajobraz nieco się zmienia. Co raz więcej odsłoniętych polan i wierchów, tak jakby Bieszczady chciały pokazać, że są blisko. Dowodem na to jest Wahalowski Wierch (666 m n.p.m.), który roztacza przed mną ciekawy widok, a ja faktycznie czuję się jakbym był już u bram Biesów.
Palące słońce mocno wysysa energię, więc z niecierpliwością wypatruję Komańczy, gdzie dzisiaj kończę wędrówkę. Wkrótce mijam schronisko PTTK im. Zatwarnickiego, gdzie można coś zjeść lub skorzystać z noclegu. Idę dalej do Komańczy, licząc na obiad w jakimś lokalu nieco niżej. Ku mojemu zaskoczeniu, takiego miejsca nie znajduję (choć później dowiaduję się od moich gospodarzy, że jest we wsi bar z pizzą). Zadowolić muszę się sklepem spożywczym i tym co można w nim dostać (kończy się na krokietach). Na pocieszenie agroturystyka, w której się zatrzymałem pozwala na pełną regenerację i odpoczynek, w czym pomaga również nalewka serwowana gościom przez gospodarzy. W sam raz przed bardzo intensywnym i długim dniem.
Dzień 16
Komańcza – Cisna
Dystans 31,5 km ( w sumie 437,5 km)
To ostatnia „trzydziestka” jaką mam w planie na resztę GSB. Czym prędzej chcę ją mieć za sobą, więc wyruszam z Komańczy jeszcze przed 6 rano. Na rozruch czeka mnie niewielkie wzniesienie, tuż za którym wkraczam w świat Beskidów Wschodnich oraz Bieszczadów, o czym informuje mnie tablica ustawiona tuż nad rzeką Osławą.
Wzdłuż Osławy, po asfaltowej drodze dochodzę do Duszatynia, gdzie rozpoczynam podejście na Chryszczatą (997 m n.p.m.). Niewątpliwie największą atrakcją w trakcie drogi na szczyt są jeziorka Duszatyńskie, czyli dwa naturalne zbiorniki wodne, pośrodku lasu na wysokości około 700 m n.p.m. utworzone w wyniku wielkiego osuwiska ziemi. To miejsce ma w sobie jakąś magię i tajemnicę. Chętnie spędziłbym tutaj więcej czasu, jednak zależy mi żeby zakończyć dzisiejszą wędrówkę jak najszybciej.
Chryszczata oraz pobliskie tereny należą do nadleśnictwa Baligród, które szczególnie bogate jest w liczne gatunki zwierząt, w tym niedźwiedzie, wilki i, co mocno mnie dziwi, żubry. Na moje szczęście żadnego z tych osobników nie spotykam, ale nerwowo reaguję na każdy podejrzany odgłos w moim pobliżu.
Od drugiego wysokiego szczytu oddziela mnie przełęcz Żebrak (816 m n.p.m.), po przekroczeniu której, zaczyna się wejście na Jaworne (992 m n.p.m.) i Wołosań (1071 m n.p.m.). Jestem pozytywnie zaskoczony bo całkiem szybko mija mi ten dzień. Wkrótce wkraczam na Wołosań, który jest pierwszym szczytem powyżej 1000 m od czasu Jaworzyny w Beskidzie Sądeckim. Za szybko cieszę się jednak z dobrego tempa, bo ostatnie kilometry i trasa do Cisnej nieco mi się dłuży i zaczynam powoli irytować się kolejnymi podejściami w momencie gdy powinienem już schodzić do doliny.
Zbawienie przychodzi w postaci bardzo stromego zejścia tuż pod wyciągiem, które zaprowadza mnie do bacówki pod Honem. Budynek oznacza, że Cisna już całkiem blisko, więc bez zatrzymania idę dalej i faktycznie, po 15 minutach jestem już na dole. Pora na popołudniowo- wieczorny rytuał: prysznic, obiad, zakupy w sklepie i wyjątkowo tym razem… kąpiel w basenie, który znajduje się tuż obok mojego ośrodka. To chyba jeden z przyjemniejszych odpoczynków jakie miałem do tej pory.
Dzień 17
Cisna – Smerek
Dystans 16,5 km ( w sumie 453,9 km)
To chyba najkrótszy dzień jaki miałem i będę miał ze wszystkich na GSB. Przynajmniej pod względem dystansu. Planuję spokojne i późne wyjście z Cisnej, jednak ciężkie chmury i prognozy deszczu popołudniu zmuszają mnie do wcześniejszego wymarszu. Opuszczam miasto i leśną ścieżką zaczynam wspinaczkę na Małe Jasło (1097 m n.p.m.). Chwilę trwa zanim zdobędę szczyt, ale im wyżej jestem, tym więcej odsłoniętych zboczy i co raz ciekawsze widoki.
Małe Jasło nie jest najwyższym punktem dnia dzisiejszego, bo kilkaset metrów dalej znajduje się Jasło (1153 m n.p.m.). Tu po raz pierwszy w trakcie GSB widzę Połoninę Wetlińską oraz Caryńską, miejsca, które obok Tarnicy są chyba najczęściej odwiedzanymi grzbietami w Bieszczadach. I ja stanę na nich, ale dopiero w trakcie kolejnych dni.
Zanim połoniny, czeka mnie jeszcze Okrąglik (1101 m n.p.m.), czyli szczyt na granicy polsko- słowackiej oraz Fereczata (1102 m n.p.m.) po której od Smereka dzielić mnie będzie już tylko kilkadziesiąt minut.
Druga połowa dnia miała być deszczowa, a tymczasem niebo rozpogodziło się i pojawiło się nade mną słońce. Czyżby prognozy miały się nie sprawdzić? Jestem w dużej kropce, bo wszystkie strony internetowe wskazują na duże opady deszczu w kolejnym dniu, a ja z pewnością nie mam zamiaru wkraczać na połoniny w chmurze i deszczu. Ostateczną decyzję podejmę po zejściu do Smereka.
Smerek to mała miejscowość z licznymi pensjonatami, hotelem i agroturystykami. Jest tu również kilka restauracji i jeden mały sklep, którego godziny otwarcia na pewno warto sprawdzić planując dalszą wędrówkę. W trakcie kolacji w znanej mi restauracji u pewnego Pawła, zapada decyzja o pozostaniu w Smereku następnego dnia. Prognozy nadal wskazują solidny deszcze przez cały dzień. Będzie zatem więcej czasu na pranie i zakupy zanim wyruszę w serce Bieszczadów.
Dzień 18
Smerek – przerwa
Dzień 19
Smerek – Ustrzyki Górne
Dystans 24,9 km ( w sumie 478,8 km)
Dzisiejszy dzień jest zupełnie inny od pozostałych. Pomijam już kwestię pogody, bo faktycznie, tak jak zapowiadano, po jednym dniu deszczu niebo pokryło się błękitem i zawitało słońce. Ja pełen energii i uśmiechu na twarzy, podążam drogą w Smereku, by za chwilę skręcić w prawo i wkroczyć do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Każdy dzień GSB miał w sobie coś niesamowitego i pięknego, ale jednak w połoninach w Biesach jest jakaś magia. To jest jak wisienka na torcie i nagroda za cały ten trud. Jeszcze idąc w lesie poniżej granicy połonin cieszę się sam do siebie na myśl, co czeka mnie przez najbliższe dwa dni.
Wychodzę spod drzew a radość na twarzy zajmuje już w tym momencie jej całą powierzchnię. Przede mną szczyt Smereka (1222 m n.p.m.) i pierwsze polany, które towarzyszyć będą mi już do końca tej przygody. W kilka minut podchodzę pod krzyż i rozkoszuje się wspaniałym widokiem. Widać stąd mój kolejny cel, czyli Połoninę Wetlińską od której oddziela mnie około dwugodzinny trekking. Zanim jednak zasiądę na kawę w Chatce Puchatka, schodzę najpierw do Przełęczy Orłowicza (1075 m n.p.m.). Kolejne kilkaset kroków podejścia pozwala nadrobić mi utracone metry i wreszcie, chwilę przed południem, melduję się w słynnej na całą Polskę Chatce Puchatka. Przerwę umilam sobie parzoną kawą i widokiem na Rawki wyrastające stromo po drugiej stronie doliny.
Przede mną fragment trasy, którego nieco się obawiam. Muszę bowiem zejść do Brzegów Górnych tylko po to, żeby następnie rozpocząć podejście na Połoninę Caryńską (najwyższa kulminacja 1297 m n.p.m.). Po godzinie schodzenia znajduję się na parkingu, gdzie postanawiam zjeść coś zanim zacznę zdobywać drugi szczyt. Z pomocą przychodzi malutki bar w postaci przyczepy zlokalizowany około 200 metrów poniżej głównej drogi. Pani ekspedientka serwuje mi zapiekankę i colę, a ja dzięki temu czuję, że mogę już się zmierzyć ze stromym podejściem na Caryńską.
Choć wspinaczka nie trwa długo, to w moim subiektywnym rankingu zajmuje ona drugie miejsce (zaraz po Czantorii) w kategorii morderczych podejść GSB. Tym większa jest satysfakcja, gdy znajduje się już na szczycie i w promieniach słońca mogę spędzić tutaj dłuższą chwilę. Patrzę na Tarnicę i staram się nie myśleć o tym, że jutro ta wielka przygoda już się skończy. Na dzisiaj pozostało mi już tylko zejście do Ustrzyk Górnych, więc staram się odwlec tą chwilę jak najdłużej.
Do wioski docieram wczesnym wieczorem i pierwsze co, udaje się do sklepiku (czynny do 19) a później do Legendy Bieszczadzkiej, żeby coś przekąsić. Nocleg zarezerwowałem sobie w pawilonach hotelu PTTK, a ponieważ planuje wczesny wymarsz jutrzejszego dnia, dosyć szybko zalegam w łóżku i zamykam oczy.
Dzień 20
Ustrzyki Górne – Wołosate
Dystans 22,9 km ( w sumie 501,7 km)
Wczorajsza ilość turystów na szlaku nieco mnie zaskoczyła, więc liczę, że przynajmniej pierwsze godziny wędrówki spędzę w samotności. Jeszcze przed świtem przemierzam ulice Ustrzyk Górnych i wkraczam na czerwony szlak. Szybkim krokiem pokonuje kolejne metry w lesie, tak aby czym prędzej znaleźć się już na połoninach.
Jeszcze przed 7 rano melduje się na Szerokim Wierchu (1275 m n.p.m.), skąd poza kolejnym celem- Tarnicą (1346 m n.p.m.), dostrzegam również cel ostateczny- Wołosate. Jest tak jak chciałem, na szlaku nie ma nikogo i taki stan utrzymuje się aż do najwyższego szczytu polskiej części Bieszczadów.
Co prawda Tarnica nie leży na trasie GSB, ale podobnie jak z Pilskiem, nie wyobrażam sobie ominąć ten punkt na mapie. Nie jestem sam na szczycie, ale i tak z ogromną satysfakcją siadam na ławeczce i organizuję sobie przerwę. Tarnica nie jest moim ulubionym miejscem w Bieszczadach (te nadal przede mną) ale widok stąd jest bardzo ujmujący- wczorajsze połoniny, Rawki, Wołosate, dalsza część GSB i wreszcie Karpaty ukraińskie.
Pora ruszać dalej, co najpierw oznacza dla mnie zejście na Przełęcz Goprowską (1160 m n.p.m.), a dalej powolne wspinanie na Halicz (1333 m n.p.m.). Tu znajduje się miejsce, które w Bieszczadach upodobałem sobie szczególnie. Halicz i pobliski Rozsypaniec (1280 m n.p.m.) za każdym razem robią na mnie ogromne wrażenie, szczególnie ten widok na Ukrainę i niekończące się Karpaty. Mogę tu spędzić naprawdę dużo czasu, ale niestety tym razem, duży ruch innych miłośników Bieszczadów powoduje, że ruszam dalej.
Schodzę na Przełęcz Bukowską (1251 m n.p.m.) i jest to zdecydowanie
najsmutniejszy moment tego dnia. Kończą się bowiem połoniny, nieuchronnie
kończy się również GSB, a mi pozostało już tylko około osiem kilometrów leśnej
ścieżki w dół do Wołosatego. Przyspieszam kroku, mijam rzesze turystów
podążających do góry i chcę już mieć ten odcinek za sobą.
Jest kilka minut po dwunastej, wkraczam do Wołosatego.
Pokonuję ostatnie metry i nerwowo wypatruję czerwonej kropki definitywnie kończącej moją przygodę. W końcu ją widzę, a na mojej twarzy pojawia się ogromny uśmiech. Dotykam symbolicznie szlakowskazu i wybucham głośnym śmiechem. Nie mogę się powstrzymać od radości. To koniec, udało się, 500 km, 20 dni i niezliczona ilość radosnych chwil, które już na zawsze zostaną w mojej pamięci. Taką przygodę można śmiało polecić każdemu Beskidomaniakowi.
Tak wyglądało moje przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego pod względem logistycznym. Jeżeli macie jakieś pytania, sugestie, spostrzeżenia- zapraszam do kontaktu.
Ożesz, ale to się dobrze czyta 😉 Jak się okazuje, pod przykrywką pięknej przygody, kryje się całkiem sporo logistyki. Gratulacje zarówno spektakularnej wędrówki jak i dobrego planu działania 😉 😉
Cześć. Bardzo fajna treściwa relacja. Planuję przejście GSB w 2020 z początkiem czerwca odwrotnie niż ty, czyli Wołosote – Ustroń, tzn jak wrócę zdatny do życia po ultra w Słowenii UTVV 106 km i 4870 przewyższeń ?. Planuję przejście w 15 – 16 dni z plecakiem 30 l. Bardzo przydatne jak dla mnie są więc miejsca gdzie spałeś a w szczególności te w miasteczkach, czy mógłbyś dać mi kilka takich zamiarów jeżeli znalazł byś chwilę. Czasy jest jeszcze sporo, więc nie ma pośpiechu. Pozdrowionka z Raciborza
Hej. A jak oznakowanie szlaku w Beskidzie Niskim? Czytam relacje sprzed kilku lat i podobno przed Komańczą brak było dobrego oznakowania? Jak to wygląda teraz? Pozdrawiam!
Jest OK, w jednym miejscu źle skręciłem i musiałem nadrabiać a tak to bardzo ok
Świetnie się czyta i marzy, że kiedyś wyruszę na taką wędrówkę. Planuję tak spędzać swoją emeryturę, własnie tak.
Super sprawa, ale jak to zrobić w czasie pandemii? I nie będąc w szczytowej formie? Chyba jednak z namiotem, odcinki po 20 km i ciąg dalszy za rok. Albo w ogóle za rok jak zrobię formę ;-)Trudna decyzja.
Czesc! Przewodnik o ktorym wspominales na poczatku, Agaty Hanuli, polecasz dla kogos kto planuje GSB? Mozesz polecic jeszcze jakies lektury o tej trasie? jakies szczegolne rady czy przygotwania? 😉
Hej, ja znam dwie pozycje:
Agata Hanula, który towarzyszył mi na trasie. Jest poręczny, ma mapy i krótkie opisy- idealny na wędrówkę.
Szlakiem Beskidzkim wydawnictwa MUZA SA- dobry do przeczytania przed wyruszeniem lub po. Na samą wędrówkę trochę za ciężki i za duży.
Hej, w tamtym roku zrobiłam połowę GSB z Ustronia do Krynicy-Zdrój. W tym roku planuję drugą połowę z Krynicy-Zdrój do Wołosatego. Wybieram się sama i trochę się obawiam niedźwiedzi i wilków w Beskidzie Niskim. Czy byłeś ewentualnie w jakiś sposób zabezpieczony przed spotkaniem z tymi sympatycznymi zwierzątkami? Zastanawiałam się właśnie nad zaplanowaniem tras pod kątem noclegów – w pierwszej części GSB, którą zrobiłam było mnóstwo opcji po drodze, natomiast w drugiej pomyślałam, że będzie trochę ciężko. Na szczęście trafiłam na Twój blog i pozwolę sobie skorzystać z Twoich pomysłów – dzieki ! 🙂
Hej, cieszę się, że rozpiska noclegów pomogła 🙂 Co do niedźwiedzi to spokojnie. Można głośno śpiewać i śmiać się 😉 Niedźwiedzie wbrew pozorom boją się człowieka i unikają spotkania z nim.
Hey, super wpis:)
Masz może gdzieś listę noclegów, z góry dziękuję i pozdrawiam.
Dalbaway
Cześć ! Przeczytałam z ogromnym zainteresowaniem, świetnie napisane. Dzięki. W tym roku planuję GSB przebiec i nie ukrywam, że Twój wpis okazał mi się bardzo przydatny.
Cześć, bardzo się cieszę, że mogłem pomóc 🙂 Powodzenia na szlaku !