Powiedział swego czasu Tadeusz Grzegorzewski. Jak bardzo lubię ten cytat, tak nie zawsze jestem w stanie się z nim zgodzić. Bo dla mnie góry same w sobie żyją, są pełne emocji, dostarczają dużo przeżyć i z pewnością nie są tylko kupą kamieni, roślin i zwierząt. Niemniej jednak, w ciągu ostatnich trzydziestu dni, na sześć wyjazdów w góry tylko dwa odbyłem samotnie. Co więcej, potrzeba poznawania gór w towarzystwie znajomych jest dla mnie znacznie większa niż kiedyś. Czasami wystarczy jedna osoba, jak w przypadku ostatniego wypadu w Tatry na Wołowiec (2064 m. n.p.m.), a czasami zespół stanowi aż osiem różnych osób, a mi to zupełnie nie przeszkadza.
Zanim pojadę z kimś w góry mam jedną prostą zasadę: muszę z tym kimś wypić na nizinach minimum trzy piwa (i co ważne, nie zmuszać się do tego). Zasada ta dotyczy szczególnie wypadów sam na sam, gdzie skazani będziemy na siebie przez kilkadziesiąt godzin. Miło byłoby zatem dogadywać się, mieć podobne poczucie humoru i nie zwracać uwagi na śpiew drugiej osoby na szlaku, czy też w samochodzie (a już najlepiej dołączyć się w postaci chórków).
Towarzysza mojej dzisiejszej podróży poznałem w górach, a dokładnie w Tatrach na jednym z przyszlakowych parkingów. Wracaliśmy właśnie z ekipą z jakże ambitnego wyjścia na Rusinową Polanę, gdy ów jegomość zapytał o podwózkę do Zakopanego. Jako, że żaden z nas nie jechał do stolicy polskich Tatr, kolega Łukasz spytał dokąd nasz podróżnik chce się udać docelowo. Padła odpowiedź, że do Krakowa a najlepiej do Warszawy na co Łukasz, bez chwili namysłu wyparował, że Tomek (czyli ja) jedzie do Warszawy więc może pomóc … . W tym miejscu nadmienię, że nie korzystam i nie oferuję swoich przejazdów na bla bla car, bo bardzo cenię sobie prywatność i swobodę w trakcie jazdy. Nie każdy w końcu ma ochotę wysłuchiwać moich jęków udających śpiew, ani ja nie mam ochoty przy każdym aż tak bardzo się uzewnętrzniać. Ogromnie się zatem ucieszyłem, że mój przyjaciel Łukasz zagwarantował mi towarzystwo w trakcie sześciogodzinnej podróży powrotnej do Warszawy. Co miałem zrobić. Zgodziłem się, żartując, że zobaczymy jak gadka będzie się kleić, najwyżej zakończymy wspólny przejazd w Krakowie (żartowałem, albo i nie ? ). Tym oto sposobem nadarzyła się okazja na zapoznanie z nowym kolegą Gniewomirem. Dalszą część tej historii nieco skrócę, bo jednak chciałbym opowiedzieć o Tatrach a nie o jeździe w samochodzie z Małopolski do Mazowsza. Ostatecznie było na tyle sympatycznie, że po kilku dniach umówiliśmy się na górskie opowieści przy piwie (były nawet więcej niż trzy kufle), a po kilku tygodniach meldujemy się wspólnie w Zakopanem.
Nie mam wielkiego ciśnienia w trakcie tego wyjazdu, nie zależy mi na dużych ambitnych szczytach. Chodzi bardziej o spędzenie trochę czasu w górach. Poza tym, tydzień temu wyszumiałem się w słowackich Tatrach Wysokich na Staroleśnym Szczycie (2476 m. n.p.m.) i Kończystej (2540 m. n.p.m.). Wybieramy zatem na nasz cel Wołowiec w Tatrach Zachodnich. Decyzja ta mocno podyktowana jest krokusami, które Gniewek bardzo usilnie chce uwiecznić na kilku kadrach, toteż wczesnym niedzielnym porankiem meldujemy się u podnóża Doliny Chochołowskiej. Pogoda rozpieszcza dzisiaj do granic możliwości, bo od rana wita nas piękne niebieskie niebo oraz ciepłe wiosenne słońce. Aura o sto osiemdziesiąt stopni inna niż wczoraj, kiedy to w deszczu a potem śniegu „zdobyliśmy” schronisko Murowaniec. Na tyle było nas stać tego dnia.
Dobre, niedzielne warunki oraz wizja fioletowej Polany Chochołowskiej spowodowała, że już przed ósmą rano parking u wylotu doliny jest mocno zapełniony, a na szlaku dostrzegamy liczne rzesze turystów. Ten widok powoduje, że przyspieszam kroku i chcę znaleźć się jak najszybciej z dala od tłumu. Tutaj góry zdecydowanie nie są martwe według definicji Grzegorzewskiego. Staram sobie przypomnieć kiedy ostatnio byłem w Chochołowskiej. Wychodzi na to, że było to dwa lata temu, gdy samotnie wybrałem się na Królową i Króla Tatra Zachodnich- Bystrą (2248 m. n.p.m.) i Starorobociański Wierch (2176 m. n.pm.). Muszę przyznać, że zaniechałem ostatnimi czasy polską część Tatr Zachodnich. Częściej decyduje się na część słowacką lub po prostu na Tatry Wysokie. Może dlatego też, nie rozumiem do końca narzekania Gniewomira co do szlaku wzdłuż doliny. Że długo, że nudno, że się ciągnie. Ja w pamięci mam, że trasa ta jest całkiem przyjemna, urozmaicona, szybko mija i z pewnością nie można jej przypisywać tych samych epitetów co drodze do Morskiego Oka. I nadal tak uważam przez pierwsze trzydzieści minut drogi. W dalszej części potwierdza się, że faktycznie dawno tutaj nie byłem i nie pamiętam już, jak nużący jest ten szlak. Wypatrujemy z niecierpliwością kolejnych punktów kontrolnych- odbicia w Dolinę Starorobociańską, szlaku na Trzydniowiański Wierch (1758 m. n.p.m.) i wreszcie pierwszych domków na polanie. Śmiejemy się przy okazji, że tyle ludzi wybrało się na krokusy, a te najprawdopodobniej są w znacznej części przykryte przez śnieg. Pierwszy rzut oka na Polanę Chochołowską (po ponad godzinie marszu) pokazuje nam jak bardzo byliśmy w błędzie. Śniegu co prawda trochę jest, jednak większa część polany jest odsłonięta. Nie oznacza to jednak, że jest fioletowa.
Nie ma jeszcze dziesiątej rano a polana owszem, jest zalana, tyle że przez turystów a nie krokusy. Te, jakby jeszcze zawstydzone, pozostają zamknięte i czekają na mocniejsze słońce, które bardziej je ośmieli. Osobiście najchętniej udałbym się od razu na Wołowiec, ale mój towarzysz nalega na kilka zdjęć. Wykorzystuję ten czas na obserwację otoczenia i zachowania innych osób na polanie. Zdecydowanie władze parku narodowego zrobiły duży krok w kierunku ochrony krokusów i zwiększenia świadomości turystów. Cały teren polany odgrodzony jest sznurkiem z zabawnymi proporczykami, na których widnieją napisy: Hokus Krokus czy też Ani kroku(s) dalej. Co więcej, teren nadzoruje straż krokusowa, która dba aby turyści pozostali na ścieżkach, a zdjęcia wykonywali jedynie z oddali.
Pora ruszyć dalej i zmniejszyć ilość mijanych osób na szlaku. Wybieramy wariant wyjścia na grań wprost z Doliny Wyżniej Chochołowskiej, co przy tych warunkach nie powinno stanowić większego problemu. Wczorajszego dnia trochę dosypało białego puchu, ale wcześniej śnieg miał szanse mocno się ustabilizować. Poza tym wariant zimowy przebiega nieco z prawej strony kotła, tak że wychodzi na grań jeszcze przed Rakoniem (1879 m. n.p.m.). Ryzyko lawinowe jest zatem bardzo małe, ale już po kilka krokach za schroniskiem przekonujemy się, że większość osób wybrała wariant drogi przez Grzesia (1653 m. n.p.m.). Nam to odpowiada. W końcu trochę ciszy i samotności, której tak bardzo wszyscy poszukujemy w górach.
Początkowo droga prowadzi przez las, gdzie w cieniu i chłodzie można jeszcze zaznać tatrzańskiej zimy. Zwracam mocno uwagę na śpiew ptaków i komentuję, że dla mnie, to one właśnie są symbolem wiosny. Przypominam sobie jak tydzień wcześniej w Karpaczu, w trakcie wyjścia w Karkonosze z grupą, powiedziałem dokładnie to samo, że ptaki i że to oznaka wiosny. Usłyszałem wtedy od moich współtowarzyszy, że nawet nie zwrócili uwagi na owe ptaki. Na szczęście Gniewek jest nieco bardziej wyczulony na odgłosy natury i dodatkowo zaznacza, że on z kolei uwielbia strumyki. Szczególnie ich szum i widok, który działa kojącą i uspokajająco. Zgadzam się z nim, pod warunkiem, że nie są to rwące potoki, jak te z minionego lata, które pozrywały mostki i zniszczyły szlaki w Tatrach.
Punktem przełomowym naszej wyprawy jest moment, gdy wychodzimy z lasu. Zmienia się dużo. Przede wszystkim, coraz mocniej święcące słońce zmusza nas do zrzucenia bluz i kurtek z siebie, ale najważniejsze jest chyba to, co widzą w tym momencie oczy. Za każdym razem, gdy jestem w górach, zachwycam się już od samego początku pięknymi widokami. Gdy jestem jeszcze w dole, na zdjęciach lądują ciekawe kadry z lasu, wystające gdzieniegdzie ponad dolinkę szczyty, ciekawe ujęcia drogi i tak dalej. Potem następuje moment gdy podchodzę wyżej i ze zdumieniem patrzę na panoramy z najwyższej półki- długie granie, odległe pasma górskie, zalesione doliny widoczne tym razem z góry czy też lustra stawów znajdujących się kilkaset metrów pode mną. Zawsze stwierdzam wtedy, że teraz to są widoki i jest nad czym się zachwycić. Ale to dobrze, że te doznania są właśnie w taki rosnący sposób dozowane, a ja mogę przyzwyczaić oczy i umysł do tego piękna.
Przepraszam krokusy, ale dla mnie to jest widok, który mnie osobiście najbardziej porusza. Dookoła nas wielki kocioł, otoczony przez Rakoń, Wołowiec a dalej Łopatę (1958 m. n.p.m.), Jarząbczy Wierch (2137 m. n.p.m.) i wreszcie Kończysty Wierch (2002 m. n.p.m.). Wszystko białe, jakby zima nie czuła potrzeby opuszczania tego miejsca. Świeży śnieg jeszcze bardziej wybiela teren dookoła, a ja czuję się jakby za chwilę miały być święta Bożego Narodzenia a nie Wielkiej Nocy. Jest pięknie. Ten moment zanim przywyknę do otaczającej mnie aury zazwyczaj chwilę trwa. Sam nie wiem co robić, iść dalej, robić zdjęcia, nagrywać filmy czy po prostu posiedzieć i popatrzeć (nie wspominając już o potrzebie rozpoznania i nazwania tego co widzę dookoła). Zmuszam zatem nogi do stawiania kolejnych kroków, choć głowa cały czas się odwraca i rozgląda. Teren staje się bardziej wymagający, zwiększa się nachylenie i ilość śniegu pod stopami. Mocne słońce, widoki dookoła ale przede wszystkim sama atmosfera gór, mocno nam się udziela i zaczynamy sobie podśpiewywać. To ciekawe, że na szlaku, gdy często brakuje tchu, oddech jest przyspieszony, człowiek decyduje się na jeszcze większy wysiłek i wydobywanie z siebie dodatkowych, pozornie niczego nie wnoszących dźwięków. Nasze codzienne repertuary muzyczne znacząco różnią się od siebie, toteż musimy znaleźć wspólny mianownik. Z pomocą przychodzi Dawid Podsiadło (Co mówimy, Trofea) i nieśmiertelny Kolorowy Wiatr. Na wspólne śpiewanie Shallow niestety nie mam co liczyć tym razem. Śpiew przerywa nam co chwilę kolejna sesja fotograficzna, bo pięknych kadrów dostrzegamy tutaj dużo i tyle samo mamy pomysłów na zdjęcie. Dostrzegamy stąd również czarne kropki podążające już granią na szczyt Wołowca. Jednak sporo osób wybrało coś więcej i wyżej niż tylko krokusy na polanie.
W wyśmienitych humorach docieramy na grań, osiągając jej grzbiet tuż przed Rakoniem. Możemy wreszcie zobaczyć to co po drugiej stronie, czyli Rohacką oraz Smutną Dolinę i grań z Rohaczami (Ostry 2088 m. n.p.m. i Płaczliwy 2125 m. n.p.m.) na pierwszym planie. Moje statystyki wyjścia na Wołowiec to w sumie cztery wyjścia, z czego dwa zimowe i dwa letnie. Co więcej, oba zimowe miały miejsce właśnie z Doliny Chochołowskiej a letnie z Rohackiej, od słowackiej strony. Szukam zatem wzrokiem schroniska Tatliaka, w którym byłem kilka miesięcy wcześniej gdy kończyłem i domykałem Orlą Perć Tatr Zachodnich. Warto również zwrócić uwagę na Rohackie Stawy które oczywiście w wariancie zimowym są zamarznięte i zasypane śniegiem. To co jeszcze rzuca się w oczy to chmury, które pokrywają większość szczytów w Tatrach Zachodnich i Wysokich. Jak na życzenie tylko kilka pozostaje odsłoniętych, w tym właśnie nasz dzisiejszy cel.
Jak zauważyliśmy już wcześniej, na grani zwiększył się ruch turystyczny, a my nie jesteśmy już jedynymi użytkownikami tego terenu. Mam również wrażenie, że wszyscy spoglądają nieco dziwnie na nasze krótkie rękawy i odsłonięte ręce. Faktycznie, dolina skutecznie nie dopuszczała do siebie wiatru a słońce sprzyjało opalaniu. Tu na grani panują nieco inne, wietrzne warunki, więc na tym wyjeździe nie wyrównam opalenizny z poprzedniego weekendu. Trasa z Rakonia na szczyt Wołowca mija nam szybko i tym sposobem koło południa meldujemy się na górze. Na starcie wita mnie pan z ptysiami, który uznaje że zasłużyłem na nieco słodkości i częstuje mnie smakołykiem. O samotności nie mamy co marzyć. Liczna grupa wybrała ten teoretycznie prosty dwutysięcznik jako cel niedzielnej wędrówki. Nie ma się zresztą co dziwić, bo warunki w dniu dzisiejszym są naprawdę bardzo dobre. W zasadzie poradziliśmy sobie bez raków, nie ma silnego wiatru a słońce stabilnie świeci na niebie i nie zamierza szybko z niego znikać. Wołowiec bardzo często wybierany jest jako cel zimowych wędrówek, ze względu na swoją dostępność z Doliny Chochołowskiej i teoretycznie proste podejście. Pamiętać jednak należy, że podejście owszem, będzie proste ale przy pewnej pogodzie i pod warunkiem, że wybierzemy wariant przez Grzesia i Rakonia, czyli formacjami wypukłymi. Sama dolina i jej wyżnia część bywa lawiniasta.
Po krótkiej przerwie obiadowej (drożdżówki i herbata) zabieramy się za pracę, czyli za zdjęcia. Naszym łupem pada kilka ujęć, które koniecznie chcemy uchwycić w kadrze. Moją uwagę szczególnie przykuwa widok na polską, a w zasadzie graniczą część grani Tatr Zachodnich- na pobliską Łopatę, Jarząbczy i Starorobociański Wierch. Gdzieś obok przebija się Bystra a na pierwszym planie, w głąb Słowacji od Jarząbczego Wierchu, odchodzi grań boczna Otargańców. Na dalszym planie dostrzegamy fragment Tatr Wysokich, gdzie znacząco na tle pozostałych wyróżnia się Świnica (2301 m. n.p.m.). Widok domyka Giewont (1894 m. n.p.m.) i Czerwone Wierchy. Innym obiektem kamery staje się część słowacka czyli wspominane już wcześniej Rohacze i dalsza część grani, między innymi Trzy Kopy (2136 m. n.p.m.) i Hruba Kopa (2166 m. n.p.m.). Pewnie moglibyśmy tu posiedzieć do wieczora, ale tego samego dnia musimy wrócić do Warszawy a poza tym planujemy jeszcze przerwę na krokusy (oby już otwarte) na polanie. Ruszamy zatem w dół.
Na drogę powrotną wybieramy dłuższy wariant, czyli zejście przez Grzesia. W ten sposób nieco urozmaicimy sobie całą trasę. Jak się zresztą okazuje później, dzięki temu spotykamy na trasie kilku znajomych, z którymi przybijamy piątki i wymieniamy się informacjami co, kto i gdzie robił przez weekend. Uwielbiam takie spotkania, nawet jeżeli są to osoby, które znam tylko z internetu. To pokazuje, że to co robię ma sens i że jest ktoś, komu chce się czytać i słuchać co mam do powiedzenia o górach.
Dolina Chochołowska w godzinach popołudniowych jest dużo bardziej zatłoczona niż gdy byliśmy jeszcze przed Wołowcem. Również krokusowa straż ma więcej pracy, bo „miłośników” tych kwiatów, pragnących bliskiego kontaktu jest znacznie więcej. Wszechobecny fiolet, w połączeniu z wypłowiałą po zimie zielenią doliny oraz bielą na szczytach, podziałał również na mojego kompana, który zauroczony wyciąga aparat. Posłusznie i cierpliwe czekam zatem, aż znajdzie swój najlepszy kadr i zadowolony da sygnał że możemy schodzić. Ja osobiście zadowalam się kilkoma fotkami z telefonu. Jak wspominałem wcześniej, dla mnie cała magia i urok dnia dzisiejszego miała miejsce kilkaset metrów wyżej. Biel ośnieżonych szczytów dużo bardziej przemówiła do mnie niż fiolet polany Chochołowskiej. Świat jest jednak piękny bo jest różnorodny, tak samo jak i ludzie, więc gdy Gniewek zadowolony unosi oko znad aparatu, wiem że możemy wracać na parking.
Droga powrotna doliną przypomina nieco tą poranną z tą różnicą, że na szlaku jest dużo więcej osób i nasze zmęczenie jest dużo większe. W pewnym momencie dzwoni mój tata, więc z ochotą odbieram telefon i opowiadam gdzie jestem i co robiłem. Oczywiście na starcie usłyszałem, że pojechałem na weekend w Tatry, a do domu, do Żywca nie zawitałem od prawie miesiąca (tak, nawet miesiąc nie minął od ostatniej wizyty a oni już tęsknią ? ). Co zabawne mało brakowało a mógłbym spotkać dzisiaj tatę Andrzeja w Tatrach, bo jego kolega, z którym zawsze jeździ w góry miał pomysł właśnie na krokusy. No ale panowie ostatecznie się rozmyślili a mój tata wybrał spacer nad jeziorem Żywieckim z mamą. Myślę, że takie spotkanie z zaskoczenia byłoby całkiem zabawne.
Wracamy na parking a dalej pozostaje nam już tylko sześciogodzinna droga powrotna do Warszawy. Tym razem nie muszę się jednak martwić, że mój towarzysz zepsuje mi jazdę samochodem bo ten test mamy już za sobą a Gniewek zdał go na bardzo dobry. Niemniej jednak część drogi przemierzamy w ciszy, bo zmęczenie daje się we znaki a ja skupiam się na prowadzeniu samochodu. Wystarczyło jednak, żeby z samochodowych głośników zabrzmiała płyta kolegi Dawida a my odnajdujemy w sobie wystarczająco energii by na całą ekspresówkę zaśpiewać, że nie ma fal, nie ma fal i nie ma fal.
Góry bez ludzi są martwe. Nadal trudno zgodzić mi się z tą sentencją, bo wystarczę już ja sam, by to życie na wysokości wnieść. To co mogę stwierdzić, to fakt, że im więcej bliskiego towarzystwa na szlaku, tym więcej radości i głośnych wybuchów śmiechu. Ta radość jest zupełnie inna niż ta, którą odczuwam gdy sam przeżywam góry. Ani lepsza, ani gorsza. Inna. Taka której również potrzebuję w moim życiu.
Opisana trasa
Dolina Chochołowska Parking – szlak zielony – Polana Chochołowska – szlak zielony – Rakoń – szlak niebieski – Wołowiec – Grześ – Dolina Chochołowska Parking
Dystans : 26 km
Suma podejść : 1260 m
Ten tekst to druga dzisiaj rzecz, po nowym odcinku Gry o tron, której udało się ukoić na chwilę mojego rozwierconego aż do mózgu zęba. Tomku pisz śmiało więcej takich artykułów, dają dużo radości osobom żyjącym na nizinach 😉 Robisz fajne relacje z wyjazdów na stories, Twoja wiedza topograficzna znacząco wykracza poza zwykłego weekendowego łazika, a takimi wpisami pokazujesz, że umiesz także w pisanie. Oby pogoda w górach zawsze Ci sprzyjała, co i czytelnicy na tym skorzystają 😛
no takiego porównania to się nie spodziewałem 🙂 Tym bardziej dziękuję za miłe słowa.
Kapitalnie jest wymyślone, że każdego może zachwycić coś innego, że każdy ma inną wrażliwość i różne potrzeby tak jak napisałeś-świat jest piękny, bo jest różnorodny. I chyba nie chodzi tylko o przyrodę, okoliczności, ale też o ludzi. Fajne jest to, że się zmieniamy, nie boimy się zaryzykować wpuszczenia innych do ‘naszego światka’, dajemy im możliwość ‘namieszania’ w naszych perspektywach choćby w kwestii spojrzenia na krokusy, czy śpiewające ptaki 😉
Wbrew temu o czym pisałeś, w zasadzie próbowałeś bronić swojego samotnego eksplorowania gór, to myślę, że paradoksalnie dobrą puentą tego wpisu mogłoby być stwierdzenie, że warto próbować nowych rzeczy, warto otwierać się na ludzi, choćby przez przypadek i czy wpływem impulsu. Czasem dyskomfortem jest dopasowanie się do ekipy, zmiana przyzwyczajeń czy tempa, ale to owocuje. Warto.
Podpisuję się pod stwierdzeniem, że czasem zdrowo jest – jak w przypadku Twojego ostatniego wypadu w Bieszczady – ‘wyczyścić sobie łeb’ w samotności, pozwolić na rozkminy, ale myślę, że generalnie szkoda życia na zamykanie się tylko w swoich myślach 😉
Gdyby nie drugi człowiek, w Twoim przypadku tato, nie poznałbyś tej całej magii gór. Myślę, że Ty też zarażasz niezłą gromadę stworzeń i pomimo tego, że często chodzisz sam (jak teraz w święta), to masz ze sobą niezłą ekipę-w telefonie. Masz potrzebę podzielenia się widokami i wrażeniami-musisz sobie do nich trochę pogadać 😉 i to jest bardzo wporzo 😉 jest to swego rodzaju układ, więź wnosząca życie (może własnie w góry).
I teraz można by było się rozwodzić nad kolejnością związku przyczynowo-skutkowego – czy piszesz dzięki górom, bo są, bo je kochasz i dają takie możliwości; czy dzięki ludziom, dla których chcesz się dzielić swoimi przeżyciami, doświadczeniami, którzy może napędzają Cię w tym co robisz.. 🙂
Śmiało mogę się pod tym podpisać w 100% tyle że ja nie umiem tak ładnie tego ubrać w słowa 🙂 Dziękuję bardzo za te spostrzeżenia.
To prawda, że niby jestem sam, a tak naprawdę nie jestem bo decyduję się pokazać to wszystko na zewnątrz.
Baardzo mi miło, że obroniłam sens słów Grzegorzewskiego i udało mi się zwrócić uwagę, na Twoje (jakkolwiekby to nie brzmiało) samozaprzeczenie. To tylko dowodzi temu, że otwieranie się, daje możliwość m.in. spojrzenia na temat z innej perspektywy. 🙂 Trochę szkoda, że ostatnio ludzie jakoś mniej podejmują się takich rozkmin i dyskusji.
Przepiękne widoki 🙂 Świeży śnieg – poza górami niestety już nie do doświadczenia w naszym kraju… Niech żałują ci, którzy gór nie kochają 😉