Wtorek 22:00, lotnisko Chopina, wylatujemy do Tibilisi, a dalej samochodem przez granicę gruzińsko- rosyjską, kierujemy się do Terskola- wioski położonej u stóp króla Kaukazu- góry Elbrus. Nie ma już odwrotu.
Całą środę spędzamy w podróży z krótkimi przystankami na okazywanie paszportów, wiz i tłumaczenie dlaczego w ogóle jesteśmy w Rosji. Z czasem, każda kolejna kontrola przestaje nas dziwić a wzmożona biurokracja staje się normą. Do Terskola dojeżdżamy około godziny 18. Jest już trochę za późno na wyjście w góry, decydujemy się zatem, na nocleg i odpoczynek w pobliskim hostelu. Jest to dobry krok ponieważ, miasteczko Terskol znajduje się na wysokości nieco ponad 2200 m.n.p.m., co oznacza dla nas początek procesu aklimatyzacji i powolne przyzwyczajanie organizmu do wysokości i mniejszej ilości tlenu.
Celem na kolejny dzień jest dotarcie na wysokość około 4100 metrów i rozbicie obozu. Tak duża zmiana wysokości w ciągu kilku godzin może wywołać początkowe objawy choroby wysokościowej (ból głowy, nudności, osłabienie) co trochę nas niepokoi. Decydujemy się jednak zaryzykować i kierujemy swoje kroki do kolejki górskiej, która wywozi wspinaczy na wysokość około 3800 metrów. Takie rozwiązanie początkowo wydaje nam się dużym ułatwieniem, szybko jednak zmieniamy zdanie. Droga do lodowca, biegnąca pod linami kolejki, okazuje się mozolną ścieżką przez sypkie i brudne skały (Elbrus jest wygasłym wulkanem stąd charakterystyczna struktura skał). Co więcej, szlak co chwile przecinają brunatne strumyki oraz sporych rozmiarów odłamki gruzu będące pozostałościami po budowie kolejki z której korzystamy. W tym momencie po raz pierwszy dochodzimy do wniosku, że Rosjanie mają inne spojrzenie na ochronę przyrody oraz ingerencję w środowisko naturalne niż zachodnia Europa. Na całe szczęście, po kilku minutach jazdy pojawia się przed nami nasz cel, Elbrus a konkretnie jego zachodni oraz wschodni wierzchołek. Ten charakterystyczny widok będzie nam towarzyszył przez najbliższe kilka dni. Szczyt zdaje się być na wyciągnięcie ręki, wiemy jednak że dzieli nas od niego prawie dwa tysiące metrów w pionie.
Wysiadamy z kolejki na wysokości 3800 metrów. Niestety, to co zastajemy jest nadal przygnębiające. Obok nas znajduje się ogromny budynek pełniący rolę restauracji, nieco ponad nami stoi kilka kontenerów służących za nocleg a całość wygląda jak plac budowy. Pragniemy opuścić to miejsce jak najszybciej. Kierujemy się zatem na lodowiec żeby podejść kilkaset metrów wyżej. Już po kilku krokach czujemy się zmęczeni. Nasze plecaki ważą około 25 kilogramów każdy, nachylenie stoku jest dosyć duże a mokry od słońca śnieg utrudnia stawianie kroków. Z każdym kolejnym metrem wzwyż oddalamy się od ludzi, kontenerów i kolejki. Pojawiają się natomiast pojedyncze namioty innych ekip, które obrały sobie ten sam cel co my. Wreszcie na wysokości 4100 metrów znajdujemy idealne miejsce na rozbicie obozu. Niewielkie spłaszczenie terenu przy zachodnim brzegu stoku będzie naszym domem przez najbliższe kilka dni. Nieopodal znajdujemy źródło z wodą wypływającą spod lodowca, możemy zatem zabierać się za rozbijanie obozu. Chwilę po tym jak kończymy obsypywać namioty śniegiem (zabezpieczenie przed silnym wiatrem), zaczynają zbierać się nad nami ciężkie chmury. Z tego co czytaliśmy, prognozy na kilka najbliższych dni zapowiadały codziennie przejaśnienia do południa oraz burze i opady śniegu popołudniu. Wszystko zatem się zgadza. Wieczorem, gdy burza się uspokoiła, podziwiając zachód słońca nad Kaukazem opracowujemy strategię- dwa kolejne dni poświęcimy na aklimatyzację, a w nocy z soboty na niedzielę zaatakujemy szczyt.
Pierwszy dzień aklimatyzacji zaczynamy jeszcze przed 6 rano. Wszystko po to, żeby podziwiać przepiękny wschód słońca. Poniżej nas, rozpościera się białe morze chmur z którego wystają pojedyncze szczyty Kaukazu, a pomiędzy nimi, powoli unosi się ciepłe, pomarańczowe słońce. Widok zapiera dech w piersi. Po serii zdjęć i zachwytów wracamy do obozu na śniadanie i przygotowujemy plecaki na trekking. Na ten dzień zaplanowaliśmy podejście na wysokość co najmniej 4700 metrów, do tak zwanych Skał Pastuchowa. Znajdują się one tuż pod wschodnim, niższym wierzchołkiem Elbrusa. Podejście zajmuje nam 3 godziny, w trakcie których, część z nas doświadcza pierwszych oznak choroby wysokogórskiej. Pojawia się ból głowy i duże zmęczenie. Na tej wysokości spędzamy około godzinę, co ma przyzwyczaić organizm do warunków tu panujących. Podchodzimy jeszcze kilkadziesiąt metrów wyżej, tak żeby zrównać się z Mont Blanc (4810 metrów), który zdobyliśmy rok temu, po czym schodzimy do obozu. Następny dzień spędzamy przy namiotach, regenerując organizm i zbierając siły na nocny atak na szczyt. Pakujemy plecaki (kilka batonów węglowodanowych, 3 litry płynów, zapasowa odzież w razie załamania pogody) i przygotowujemy sprzęt, tak żeby w środku nocy wszystko było już gotowe. Nastawiamy budzik na północ i wchodzimy do śpiworów, żeby złapać przynajmniej trzy, cztery godziny snu.
O północy, z krótkiego snu, wyrywa nas budzik oraz smagane wiatrem ściany namiotu. Szybko orientujemy się, że na zewnątrz szaleje kolejna burza śnieżna. W takich warunkach atak nie jest możliwy. Przekładamy budzik na później i idziemy dalej spać. O 2 w nocy burza ustaje, niestety jednak, wyjście na szczyt nadal jest niemożliwe ze względu na gęstą, niebezpieczną na lodowcu mgłę. Dopiero za godzinę, widoczność nieco się poprawia a dookoła pojawiają się pierwsze latarki świadczące, że inne ekipy również decydują się na atak. Jest 4 rano, zaczynamy wędrówkę ku górze.
Przed 7 rano docieramy do punktu, gdzie byliśmy przed dwoma dniami. Słońce powoli ogrzewa nasze przemrożone dłonie i stopy, które ucierpiały podczas pierwszych godzin nocnego podejścia. Dalszą drogę znamy tylko z opisów. Przed nami długi trawers wzdłuż wschodniego wierzchołka. To co z dołu wydawało się przyjemnym spacerem okazuje się wąską ścieżką wytyczoną na stromym stoku, gdzie chwila nieuwagi może zakończyć się zjazdem po nieprzyjaznym, naszpikowanym szczelinami zboczu. Pojawiają się pierwsze oznaki zmęczenia, spowodowane dużą wysokością. Organizm domaga się przerw. W tej sytuacji idealnie sprawdza się znany w środowisku górskim sposób liczenia kroków. Po sześćdziesięciu krokach zatrzymuje się i chwilę odpoczywam po czym znowu ruszam do przodu. Każdy krok synchronizuje z oddechem. Lewa noga- wdech nosem, prawa noga- wydech ustami. Przypominam sobie mojego trenera i jego lekcje oddychania przeponą. Zaczynam tak oddychać, co daje niesamowite rezultaty. Uregulowany, głęboki oddech, dostarcza mi znacznie więcej tlenu a co za tym idzie, mam więcej siły na kolejne ruchy. W tym trybie dochodzimy do przełęczy między wierzchołkami znajdującej się na wysokości około 5300 metrów. Na prawo od nas znajduje się wschodni szczyt a na lewo zachodni- nasz cel. Oddziela nas od niego strome podejście na którym jestem zmuszony do redukcji liczby kroków do czterdziestu. Wysokość robi swoje, jesteśmy coraz bardziej zmęczeni. Przypominam sobie wszystkie odbyte treningi na siłowni oraz biegi w Beskidzie Żywieckim oraz w Falenicy pod Warszawą. To właśnie po to były te przygotowania, dla tej chwili i tego wyzwania. Odnajduje w sobie nowe siły. Wreszcie naszym oczom ukazuje się punkt kulminacyjny. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów. Resztką sił, zmuszamy organizm do każdego kolejnego kroku by wreszcie stanąć na szczycie. Jest godzina 12 z minutami, niedziela 31 lipca 2016 roku, jesteśmy na najwyższym punkcie w górach Kaukaz, a dla niektórych nawet i w Europie. Trudno opisać co czujemy. Na pewno radość, euforię, jesteśmy szczęśliwi i dumni. Chwilo trwaj- znajdujemy się ponad chmurami, uśmiech nie schodzi nam z twarzy, robimy sobie zdjęcia, żartujemy, gratulujemy sobie nawzajem i cieszymy się tym momentem. Duża wysokość nie każdemu jednak z nas sprzyja. Po około 15 minutach pojawiają się ponownie bóle głowy i nudności. Musimy obniżyć wysokość. Rozpoczynamy zejście- równie męczące i wymagające jak i wyjście. Droga do obozu zajmuje nam 4 godziny. Doświadczamy załamania pogody, ze słonecznej aury przechodzimy bardzo szybko w padający śnieg a następnie w burze śnieżną. Wreszcie, skrajnie zmęczenie dochodzimy do namiotów. Osłabieni ale bardzo szczęśliwi, zmuszamy się do zjedzenia czegoś bardziej treściwego i kalorycznego, po czym szybko udajemy się do śpiworów. Elbrus jest zdobyty, z czystym sumieniem możemy go opuścić, co też planujemy na kolejny dzień.
Nasza wyprawa zakończyła się sukcesem- zdobyliśmy Elbrus. Złożyło się na to wiele czynników. Jednym z nich na pewno było odpowiednie przygotowanie fizyczne, ale równie ważne było to co, co siedziało nam w głowach. Każdy z nas samotnie pewnie by tego nie dokonał, razem jednak, wspierając się nawzajem i działając zespołowo, było to możliwe. Wyszliśmy poza strefę komfortu, pokonaliśmy kolejną barierę i ustanowiliśmy nowy rekord- 5642 metry nad poziomem morza. Chwilę odpoczniemy i zaczniemy przygotowania do kolejnej ekspedycji.
Default Gallery Type Template
This is the default gallery type template, located in:
/home/bombillatexm/ftp/wp-content/plugins/nextgen-gallery/products/photocrati_nextgen/modules/nextgen_gallery_display/templates/index.php.
If you're seeing this, it's because the gallery type you selected has not provided a template of it's own.