“W mieście możesz kogoś znać dziesięć lat i go nie poznać. W górach znasz go na wylot po paru tygodniach”- powiedziała kiedyś w jednym z wywiadów Kinga Baranowska. Co prawda moich współtowarzyszy w drodze na Jbel Toubkal (najwyższy szczyt gór Atlas 4167 m n.p.m.) nie znałem od dziesięciu lat, ba, jeszcze wtedy nie znałem ich nawet od dziesięciu dni. Jednak cytat ten idealnie opisuje sytuację jaka przytrafiła nam się w Maroku. Na moje zatem potrzeby mogę lekko zmodyfikować słowa polskiej himalaistki i powiedzieć, że możesz z kimś przebyć pustynię na wielbłądach, przeciskać się ciasnymi uliczkami Marrakeszu czy nawet pić razem berberyjską whisky w chacie prawdziwego Berbera, ale prawdziwa natura człowieka ujawni się dopiero na dużej wysokości w Atlasie Wysokim.
Zaczniemy od początku. Jesteśmy w Maroku już od pięciu dni. Nasza grupa liczy siedemnaście osób, które póki co, bardzo dobrze ze sobą współpracują, dogadują się i razem spędzają świetny czas w Afryce. Plan naszego wyjazdu zakłada w pierwszej kolejności wycieczkę na południowy- wschód Maroka, zwiedzanie po drodze takich miejsca jak Ksar AÏt Ben- Haddou (antyczna, obronna wioska Berberów wpisana na światową listę dziedzictwa UNESCO), miasto Warzazat (brama pustyni, miasto w którym znajdują się liczne studia filmowe, kręcono tu między innymi Kleopatrę czy Gladiatora), dolinę Dades, czy wreszcie kanion Todra (bardzo popularny wśród wspinaczy, również tych z Polski). Naszym celem na południu jest Merzozuga, czyli wioska leżąca pośród saharyjskich piasków oddalona o 50 km od granicy z Algierią. Tu spędzamy noc pod gołym niebem, rozłożeni w śpiworach gdzieś pomiędzy wydmami. Mówi się, że nigdzie nie ma tak gwieździstego nieba jak na Saharze. To prawda, nie chcę iść spać bo faktycznie dawno nie widziałem tak jasnego i pięknego nieba nocą. Muszę jednak przyznać, że widywałem, szczególnie wysoko w górach, dużo wyraźniej drogę mleczną i jeszcze większą ilość jasnych punkcików na niebie. To nie oznacza oczywiście, że na Saharze jest gorzej. Wręcz przeciwnie, wszyscy uznajemy, że noc na pustyni była jak do tej pory najlepszym czasem spędzonym w Maroku. Nawet pomimo tego, że wstaliśmy lekko niewyspani i zmęczeni ?
Na deser, jeszcze przed górami Atlas, czeka na nas zwiedzanie zatłoczonego, obfitego w piękne zabytki i bardzo interesującego Marrakeszu, co jak się okazuje na koniec dnia, zaowocowało u niektórych spacerami po 20 kilometrów. Idealna zaprawa przed czterotysięcznikiem. Jak widać, nie próżnujemy przed górami i bardzo aktywnie spędzamy pierwsze pięć dni w Maroku. Już teraz zawiązują się pewne bliższe znajomości, z kimś rozmawia nam się lepiej, z kimś innym wspólnych tematów jest nieco mniej, ale wszyscy stanowimy grupę i o żadnych kłótniach nie ma mowy. Ja, jako lider tego zespołu, od samego początku trochę wszystkich podglądam. Zwracam uwagę na pewne cechy osobowości, ale i kondycję fizyczną. Z tyłu głowy bowiem mam Jbel Toubkal, który zwieńczy nasz wyjazd i jest swojego rodzaju wisienką na torcie. Określiłem już faworytów, którzy zapewne otwierać będę peleton na szlaku, mam też na oku osoby, z którymi zamknę stawkę. Widzę też, komu zasugerować muła jako sposób dotarcia do schroniska Refuge du Toubkal (3207 m n.p.m.). Część osób jeszcze w Marrakeszu decyduje o zakończeniu wyjścia w góry w schronisku, toteż grupa śmiałków pragnących zdobyć szczyt zmniejsza się do 13 osób.
Nadszedł dzień zero. W riadzie (taki marokański hostel) już od piątej rano słychać krzątanie się naszego zespołu. Szybki prysznic, ostatnie przepakowywanie plecaka, śniadanie i kilka minut po szóstej wyjeżdżamy z Marrakeszu w stronę Imlil. Jeszcze w trakcie śniadania przypominam o podstawowych zasadach bezpieczeństwa w górach, o tym jak będziemy zdobywać szczyt i czego należy się spodziewać. Mam wrażenie że wszyscy już znają to na pamięć, bo odpraw dotyczących Toubkala na tym wyjeździe było sporo. Ten temat rodził zawsze najwięcej pytań. Wspominam ponownie, że idzie z nami Hamid- lokalny przewodnik, który będzie szedł pierwszy, a ja z kolei będę zamykał grupę przez całą drogę. Tłumaczę również jakie mogą być objawy choroby wysokościowej i kiedy może się pojawić. Na koniec rzucam trzy zdania o temperaturze, warunkach atmosferycznych i tym, jaka odzież powinna znaleźć się na nas i w plecaku. Trochę przypomina to powtórkę przed sprawdzianem, gdzie ostateczny test nadejdzie w ciągu dwóch najbliższych dni.
Chwilę po ósmej dojeżdżamy do Imlil, gdzie zaraz po wyjściu z auta wita nas Hamid. Na pierwszy rzut oka, przewodnik wydaje się być bardzo sympatycznym człowiekiem. Zapewniała zresztą o tym inna grupa Solistów, która z Hamidem zdobyła Toubkal trzy dni przed nami. Zanim ruszymy do góry, musimy jeszcze wypożyczyć raki i kijki oraz zapakować ekstra bagaż na muła. Dużo słyszałem o jakości sprzętu jaki można nabyć w Imlil i raczej nie były to pochlebne opinie. Sam zresztą będąc tu rok wcześniej, zabrałem swój własny ekwipunek, by mieć gwarancję, że w zimowych warunkach sprzęt mnie nie zawiedzie. Teraz jest nieco inaczej. Warunki są wiosenne, śniegu znacznie mniej, a i możliwości bagażowe bardziej ograniczone. Przeglądam zatem z uwagą oferowane nam kije i pomagam niektórym wybrać odpowiednią ich wysokość na pierwszy dzień podejścia. Pojawiają się również pierwsze głosy, że „zawsze chodzę bez kijów i ich nie potrzebuję”. Komentuję to tylko zdaniem, że też tak kiedyś uważałem ale postanowiłem zadbać o moje stawy na przyszłość i zacząłem ponownie używać tego udogodnienia. Nie wszystkich jednak przekonuje taka argumentacja.
Śpiwory, dodatkowa woda na jutrzejszy dzień, raki oraz jedna z naszych koleżanek lądują na mule. Reszta zarzuca na siebie plecaki, dociska pasy, chwyta za kije i rozpoczyna marsz. Na dzisiaj zaplanowane mamy dojście do schroniska położonego na wysokości około 3200 m n.p.m. co biorąc pod uwagę nasz punkt startowy (około 1700 m n.p.m.) oznacza długi dzień i długą wędrówkę. Już pierwsze kroki w Imlil wywołują u mnie masę wspomnień z zeszłego roku co widać u mnie po ogromnym uśmiechu na twarzy. Jest pięknie, a wiem że będzie jeszcze ładniej. Z każdym kolejnym metrem Atlas będzie się zmieniał oferując nam nowe widoki i inne jego oblicze. Dla mnie osobiście, w Polsce normą jest przyjeżdżanie w to samo miejsce kilka razy. Za granicą zdarza mi się to po raz pierwszy (nie licząc Słowacji, ale Słowację traktuję jak drugi dom). Mogę teraz ponownie przyjrzeć się temu miejsce, jeszcze lepiej je zapamiętać i zwrócić uwagę na to, czego wcześniej nie widziałem.
Grupa powoli mi się rozprasza. Hamid z kilkoma osobami gna do przodu, odwracając się co jakiś czas i kontrolując jak daleko jest od ogona. Spotykamy się wszyscy przy ostatnich zabudowaniach, gdzie czeka na nas pierwszy punkt kontrolny i wylegitymowanie z paszportów. Po ostatnim, przykrym incydencie w którym zamordowane zostały dwie turystki ze Skandynawii, bardzo mocno zaostrzono przepisy bezpieczeństwa w tej okolicy. Poza stanowiskami, gdzie odbywa się kontrola paszportów, drugą ważną zmianą jest obowiązek wynajęcia lokalnego przewodnika, który poprowadzi grupę na szczyt.
Strażnicy wpisują nasze dane do wielkiej księgi wejść, przechodzimy odprawę i dostajemy sygnał, że możemy podążać dalej. Jesteśmy na dnie szerokiej doliny, przez środek której spływa rzeka. Czytałem w przewodniku, że wczesną wiosną, gdy topnieją śniegi zalegające wysoko w górach, rzeka ta potrafi poszerzyć swoje koryto kilkukrotnie a przeprawa przez nią bywa czasami kłopotliwa. W naszym przypadku ogranicza się to jedynie do kilku skoków po kamieniach, które wszystkim przychodzą z łatwością i pozwalają zachować suche stopy. Tuż za płaskim dnem zaczynamy wspinaczkę lewym brzegiem zwężającej się już teraz doliny. Pierwsze kilkaset metrów pod górę pokazuje rozkład siły w zespole. Mocny peleton z przodu, nie zmienia w zasadzie swojego składu. Moja część natomiast, z dużą dawką humoru i żartu pokonuje kolejne metry i przystaje co chwilę na kolejną sesję zdjęciową. Zaczynam nabierać co raz większą sympatię do tych ludzi. Tak się złożyło, że jest to skład z którym do tej pory spędzałem najwięcej czasu. Szybko znajdujemy nazwę dla nas i już do końca wyjazdu jesteśmy geriatria team. Dominują kobiety, których jest zdecydowanie więcej. Poza mną, jedynym chłopakiem zamykającym grupę jest Wojtek. Wojtek jest człowiekiem, którego polubiłem już od pierwszego dnia w Maroku. Wesoły, bardzo uśmiechnięty, inteligentny i przedsiębiorczy facet, który swoim żartem potrafi rozbawić towarzystwo i wnieść do zespołu dodatkową energię. Nasze dziewczyny to z kolei Kasia i Gosia- siostry z bardzo różnymi charakterami ale idealnie uzupełniające się wzajemnie, Maja- uparta i konsekwentna kobieta, z którą przegadałem już różne tematy w trakcie licznych rozmów i Asia- cicha, spokojna osoba z ogromnym uśmiechem na twarzy.
Z dużą dawką pozytywnej energii i emocji docieramy do dłuższego postoju połączonego z lunchem. Jesteśmy mniej więcej na wysokości 2300 m n.p.m. przy tak zwanym białym kamieniu, czyli miejscu wielu pielgrzymek lokalnych mieszkańców poszukujących tutaj cudownego uzdrowienia. U nas póki co uzdrowienie nie jest konieczne, bo poza lekkim zmęczeniem wszyscy czują się bardzo dobrze, a na widok serwowanego jedzenie, zaczynamy czuć się wręcz wybornie. Szef kuchni, a raczej małego domku z tarasem, przygotował dla nas pyszny berberyjski omlet, sałatkę z niezliczoną ilością warzyw, miskę makaronu i tradycyjnie już, kawałki kurczaka. Chyba po raz pierwszy w trakcie tego wyjazdu, nie jesteśmy w stanie zjeść wszystkiego do końca. Jak się później okaże, solidne i treściwe porcje będą normą w górach Atlas co bardzo nas uraduje. W czasie, gdy my napełniamy żołądki pysznym jedzeniem, nasz przewodnik Hamid, dopełnia formalności w kolejnym punkcie kontrolnym i rejestruje przejście całej naszej grupy. Po takiej przerwie i z pełnymi żołądkami, spokojnie możemy ruszyć w dalszą wędrówkę.
Od początku marszu w Imlil minęło już kilka dobrych godzin, a zróżnicowane tempo grupy wywołuje powoli pierwsze zdenerwowanie u poniektórych. Kilka osób zaczyna narzekać, że to wszystko trwa za długo, że muszą czekać, że na niebie gromadzą się chmury i będzie niedługo padać (co akurat nie jest prawdą, bo padać będzie ale późnym popołudniem, gdy my będziemy już w schronisku) i że strasznie się wleczemy. Spokojnie tłumaczę, że ze względów bezpieczeństwa musimy trzymać się razem, jednak po kolejnych jękach i zażaleniach, Hamid uznaje w końcu, że po trzecim (ostatnim) punkcie kontrolnym, kto chce, może przyspieszyć i własnym tempem zmierzać do schroniska. I tak też właśnie się dzieje. W ostatnim mini bazarze, znajdującym się na wysokości około 2700 m n.p.m. chwilę po tym jak nasze nazwiska zostają wpisane przez marokańskiego żołnierza do zeszytu wejść, kilka osób z zespołu rusza pędem przed siebie. Team geriatria w tym samym czasie chwilę odpoczywa, spożywa daktyle, czekoladę, trochę sobie żartuje i niespiesznie rusza przed siebie do góry.
Ostatnie metry przed schroniskiem dają się niektórym mocno we znaki. Już w tym miejscu, mniej więcej na 3000 m n.p.m., dwie osoby odczuwają pewne dolegliwości związane z chorobą wysokościową. Pojawia się ból brzucha, nudności, ból głowy i przede wszystkim ogromne zmęczenie. Na całe szczęście od dłuższego czasu widzimy już schronisko. Znacznie łatwiej zatem jest nam zmierzać do celu, a ja nie muszę póki co stosować motywacji słownej (ani fizycznej ? ). Wreszcie, po około ośmiu godzinach spędzonych na szlaku, dochodzimy do Refuge du Toubkal (3207 m n.p.m.), gdzie spędzimy dzisiejszą noc.
Schronisko Refuge du Toubkal jest jednym z trzech budynków, w których można spędzić noc w tym miejscu. Oferuje zdecydowanie najwyższy standard, co przekłada się również na obowiązujące w nim ceny. Ten standard to nic innego jak komfort termiczny w nocy oraz ilość wspólnych sali z kominkiem, w których wieczorami gromadzi się całe górskie towarzystwo. Również i my kierujemy pierwsze kroki do ogrzanego pomieszczenia, gdzie gospodarze budynku częstują nas zabójczo słodką herbatą i popcornem. Po chwili odpoczynku, zakwaterowaniu się w pokoju i wyborze najlepszego łóżka w dwudziestoosobowej izbie, wychodzimy na zewnątrz by przymierzyć raki i wyregulować je na wczesno poranne wyjście na szczyt. Ostatnia rzecz jaka czeka nas w tym dniu to kolacja, która jak wcześniej lunch, zaskakuje nas swoim rozmiarem i ewidentnie sugeruje, że trzeba się solidnie najeść przed kolejnym dniem. Z deserem przenosimy się jeszcze na kilku minut bliżej kominka, na wygodne kanapy i dyskutujemy o… problemach żołądkowych. Śmiejemy się i szukamy osób, których ta dolegliwość póki co ominęła. Ja z kolei myślę sobie w głębi ducha, że góry mocno zbliżają i znoszą pewne bariery. Bez skrępowania potrafimy ze sobą rozmawiać na tematy niby niewygodne Co więcej, od razu reagujemy, oferujemy sobie pomoc w postaci tabletek, różnych specyfików czy też naturalnych metod i porad. Wzrokiem szukam Mai, która czuła się najgorzej z nas wszystkich w trakcie podejścia. Na moje pytanie o samopoczucie odpowiada, że jest znacznie lepiej, ale nie uspokaja mnie to całkowicie i cały czas mam wątpliwości czy powinna ruszyć z nami na szczyt następnego dnia. Kilka minut po dwudziestej wstaję i kieruję się do pokoju, sugerując pozostałym, żeby nie siedzieli zbyt długo w salonie i raczej postarali się wyspać tej nocy. Tak też się dzieje. Jeszcze przed dwudziestą pierwszą, wszyscy są już w łóżkach, wymieniają między sobą ostatnie zdania i z uśmiechem w głosie narzekają, że musimy wstać przed czwartą rano. Rozpinam śpiwór (okazuje się, że jest bardzo ciepło w schronisku), dociskam uszy do spodni udających poduszkę i staram się zasnąć, co ku mojemu zaskoczeniu udaje się już po kilku minutach.
W drodze na szczyt
Równo o 3:30 w nocy, w pokoju odzywa się kilka budzików. Zrywam się od razu na nogi i zaczynam ostatnie przygotowania. Ku mojej radości, grupa robi dokładnie to samo i nikogo nie trzeba wybudzać z głębokiego snu. O 4 siadamy do stołu, zjadamy solidne śniadanie na słodko i o 4:30 wszyscy meldujemy się przed schroniskiem, gotowi do wymarszu. Jeszcze w trakcie posiłku wypytuje wszystkich o samopoczucie, szczególnie zwracając uwagę na osoby dotknięte przez chorobę wysokościową poprzedniego dnia. Wszyscy zgodnie deklarują dobrą formę i gotowość do wyjścia. Na zewnątrz jest całkiem ciepło, a niebo nad nami i ilość gwiazd, które rozświetlają czarną przestrzeń nad głowami cieszy ogromnie moje oczy. Gdzieś z przodu widzimy węża składającego się z kilku świecących punkcików powoli poruszających się przed siebie. Zapalamy nasze czołówki i sami stajemy się czternasto- członowym, świecącym wężem który ma jasno sprecyzowany cel na dzisiaj- zdobyć najwyższy szczyt Atlasu Wysokiego.
Kilkadziesiąt metrów za schroniskiem zakładamy raki i wkraczamy na ogromny płat śniegu. Ścieżka zwęża się do szerokości jednej osoby i zygzakami trawersuje zbocze prowadzące do progu ostatniej doliny przed szczytem. Już po kilku krokach część grupy skarży się na problemy z rakami, a konkretnie na to, że buty wypadają im z koszyków. Poprawki, ponowne regulowanie i wiązanie pasków zajmuje nam ponad 20 minut, co bardzo powiększa rozproszenie grupy. Zostaję na szarym końcu z Wojtkiem. Gdy po jakimś czasie docieramy do czekającej na nas reszty grupy, zostaję zaatakowany przez dwie osoby z pretensjami i zarzutami, że muszą na nas czekać, że trwa to bardzo długo, że marzną i że przewodnik zabronił im iść naprzód. Ostatnia rzecz na jaką mam teraz ochotę to kłótnie, rzucam zatem tylko, że tak, mają czekać nawet i 40 minut jeżeli tak zdecyduje Hamid. W odpowiedzi słyszę, że oni zamarzną i że to nieodpowiedzialne, że w grupie są osoby, które nie są przygotowane kondycyjnie na czterotysięcznik. Tłumaczę, że musieliśmy poprawić sobie raki i stąd ta chwila przerwy, ale ta informacja w ogóle nie dociera do moich buntowników. Proszę zatem Hamida, żeby ruszał powoli do przodu, a ja chwilę zostanę jeszcze z nieco bardziej zmęczonymi osobami. Niestety ale koleżankę Maję znowu zaczyna męczyć choroba wysokościowa, a ja zaczynam się niepokoić jej częstymi przystankami.
Gdy wkraczamy do doliny znajdującej się tuż pod granią główną Toubkala, dzień powoli budzi się do życia a samą grań rozświetlają pierwsze promienie słońca. Pomimo tego, czuję, że jest znacznie chłodniej niż dwie godziny wcześniej, gdy zaczynaliśmy dzisiejszy marsz. Wolne tempo i częste przystanki powodują, że moje dłonie zaczynają drętwieć od mrozu. Staram się o tym nie myśleć, skupiając całą uwagę na Mai, która ewidentnie potrzebuje wsparcia i motywacji. Staram się ją pocieszyć, mówiąc że teraz czeka nas dłuższy odcinek po prawie płaskim, potem musimy tylko podejść na przełęcz, a stamtąd już blisko na szczyt. Majka milczy i w ogóle nie komentuje tego co mówię. Widzę po niej, że bardzo walczy ze sobą i z chorobą. Patrząc na nią przypominam sobie siebie samego na Mont Blanc. Wiem co przeżywa i ile ją to kosztuje. Przeszedłem przez to samo, będąc po raz pierwszy w Alpach, gdy bez odpowiedniej aklimatyzacji zdecydowaliśmy się atakować szczyt.
Każdy kolejny krok przybliża nas do celu. Dzielę etapy, wspominam, że od przełęczy będzie już lepiej ale wiem, że samo podejście na przełęcz nie będzie należeć do tych prostych i przyjemnych. Zwiększenie nachylenia terenu w połączeniu ze śniegiem, jeszcze bardziej nas spowalnia a ja po raz pierwszy rozważam opcję powrotu Mai do schroniska. W głowie mam dwie możliwości: Hamid, poprowadzi swoją część na szczyt, a schodząc z nimi na dół, zabierze Maję do schroniska co pozwoli mojej części grupy pójść na Toubkal. Drugi wariant to wysłanie wszystkich z Hamidem do przodu i zejście z dziewczyną do doliny. Nie mówię głośno o moich pomysłach, tylko powoli snuję się na przełęcz, gdzie czeka na nas Wojtek, Kasia, Gosia i Asia.
Gdy wreszcie do nich docieramy, Kasia patrząc na Maję mówi, że przecież nie musimy iść na szczyt. Że jeżeli nie chcemy, to możemy zostać albo zejść na dół. Jestem lekko zdziwiony ponieważ cały czas obstawiałem, że Kasia niczym robot podążać będzie do celu bez większych przejawów zmęczenia. Po chwili do dyskusji włącza się Wojtek przytakując Kasi, a ja dziwię się co raz bardziej. Nie widziałem po nich ewidentnych objawów choroby wysokościowej, wręcz zakładałem że czują się całkiem dobrze i zależy im mocno na szczycie. Tymczasem oni potwierdzają, że są są gotowi zrezygnować ze szczytu, żeby tylko pomóc koleżance. Chcę zaoponować, wspominając że nawet jeżeli Maja tak zdecyduje, to ja z nią zejdę i gdy tylko otwieram usta słyszę Maję, która mówi, że owszem, nie jest ok, że czuje się paskudnie i jest potwornie zmęczona ale chce iść dalej. Uśmiecham się szeroko, patrzę z ogromnym podziwem na wszystkich zgromadzonych dookoła i wręcz krzyczę że team geriatria rusza zatem do przodu, bo zostało nam już naprawdę niedużo. Wstąpiła w nas nowa energia. Oczywiście nadal zatrzymujemy się co kawałek i potrzebujemy przerw ale ja już wiem, że wszyscy dojdziemy do celu.
Na przełęczy ściągamy raki. Czeka nas już tylko podejście po grzbiecie, po lekko oszronionych kamieniach. Słońce jak na upartego nie chce do nas przyjść, za to oświetla coraz większy obszar gdzieś daleko przed nami. Cały czas obstawiam z Majką tyły, ale gdzieś z przodu słyszę nawoływania reszty naszego zespołu. Rozglądam się i widzę jak Wojtek daje sygnał by odbić nieco w prawo, bo czeka tam reszta grupy. Faktycznie, widzę ich. Są nieco wyżej od nas, ale za to już w słońcu, co z pewnością podnosi komfort ich postoju. W kilka minut dochodzimy do reszty ekipy i szybko orientuję się, że nie ma tu wszystkich uczestników. Zanim zdążę o to spytać, Hamid informuje mnie, że trzy osoby, pomimo jego (i mojego wcześniej) nakazu trzymania się razem, postanowiły nie mówiąc nic nikomu, odłączyć się od grupy i pójść samotnie na szczyt. Od razu wiem o kim mowa, bo przecież do pierwszej wymiany zdań na ten temat doszło już kilkaset metrów niżej. Narasta we mnie złość. Nie mogę uwierzyć, że można się aż tak nieodpowiedzialnie zachować i nie zważając na to co kilkukrotnie mówiłem ja i Hamid, odłączyć od grupy. Marokańczyk również poddenerwowany informuje, że jak dla niego te osoby nie są już w zespole i on nie bierze za nie odpowiedzialności. Przyznaję mu rację i mówię, że takie zachowanie nie ma wytłumaczenia, a kto nie umie dostosować się do zasad, nie powinien w ogóle decydować się na wyjścia w góry wysokie. Nie drążąc głębiej tego tematu, odpoczywamy jeszcze chwilę i ruszamy dalej na szczyt, tym razem trzymając się już znacznie bliżej. Z radością patrzę jak dziewczyny wspierają się wzajemnie. Już teraz nie tylko Maja cierpi ze względu na chorobę, ale dopadła ona również Kasię, Gosię i Asię. Jednostkowo są bardzo osłabione, ale razem stanowią ogromną siłę i energię, którą przekazują sobie wzajemnie. Cały nasz tutejszy team, czyli te jedenaście osób to zespól z krwi i kości, który ma wspólny cel i który może na sobie polegać. Natomiast, zapewne już na szczycie, są trzy indywidualne jednostki, które jak się okazało nie potrafią współpracować i myślą jedynie o własnych potrzebach. Na myśl od razu przychodzi samotna szarża Denisa Urubko na szczyt K2 z poprzedniego roku, czyli decyzja za którą został wydalony z grupy.
Trzymając się razem, już teraz w ciepłym słońcu zmierzamy do celu. Na ostatnim krótkim postoju, spotykamy trójkę uciekinierów, która schodzi już na dół. Następuje długa cisza, a ja aż cały gotuje się w środku by coś im powiedzieć. W końcu nie wytrzymuję i opanowanym ale bardzo stanowczym głosem mówię, że złamali podstawową zasadę, która obowiązuje w górach wysokich. Odłączyli się od zespołu, nie posłuchali kierownika i tym samym narazili się na duże niebezpieczeństwo. W odpowiedzi słyszę te same argumenty, które docierały do mnie wcześniej, że przecież zamarzali czekając na nas. Szybko ucinam tą dyskusję przypominając, że teraz ja mówię i że jeszcze nie skończyłem. Nie posłuchali ani Hamida, ani mnie, odłączyli się od grupy nie mówiąc nic nikomu, poszli na szczyt w rakach, w terenie, gdzie należało te raki ściągnąć (mogło to skończyć się w najlepszym przypadku skręceniem kostki) i wreszcie że zachowali się bardzo egoistycznie i nierozsądnie. Całość podsumowałem stwierdzeniem, że więcej nie życzę sobie ich na moich wyprawach, bo nie potrafią współpracować i działać zespołowo. Do dyskusji włączają się kolejne osoby, ta przeradza się powoli w kłótnie więc krzyczę, że temat uważam za zakończony i proszę Hamida by zaczął ostatnie podejście na szczyt.
Pobliskość szczytu i ekscytacja pozwala nam szybko zapomnieć o niemiłym spotkaniu. Idę na końcu z Mają. Widzę już przed nami charakterystyczną, trójkątną budowę, która jest punktem triangulacyjnym stanowiącym odniesienie do mierzenia innych wysokości w Atlasie. Myślę o słowach Kukuczki, że największa radość nie jest na szczycie, tylko te kilka minut przed szczytem, gdy wiesz, że jest on na wyciągnięcie ręki i że nic już nie stanie ci na drodze. Cieszę się tą chwilą po raz drugi. Spoglądam na zegarek i szybko liczę że wyjście zajęło nam 5,5 godziny. Śmieję się sam do siebie bo rok temu tą samą trasę w warunkach zimowych pokonałem z kolegą Piotrkiem w 2 godziny. Wtedy jednak przyjechałem tutaj ze znajomymi i celem dla mnie było zdobycie góry. Teraz patrzę na mój zespół i wiem, że dzisiaj moim celem, jest ich cel. Nie przyjechałem tu dla siebie. Jestem tu dla nich i moje potrzeby są w tym momencie nieważne. Moim celem jest to, by stanowić dla tych ludzi podporę, służyć im pomocą (co przejawia się na przykład w rozdanych rękawiczkach, stuptutach a nawet skarpetkach) i zadbać o ich bezpieczeństwo. Mój sukces natomiast to fakt, że ta dziewiątka zdobyła razem szczyt, a ja mogłem w pewnym stopniu przyczynić się do tego.
Spędzamy na szczycie około 20 minut. Pijemy herbatę, jemy batony i robimy sobie zdjęcia. Podpytuję Hamida o panoramy, które tak bardzo uwielbiam, na co on wskazując odpowiednie kierunki pokazuje gdzie jest Sahara, Marrakesz, Agadir, Anty Atlas oraz gdzie rozciąga się Wysoki Atlas. Na większy poziom szczegółowości chyba nie mam co liczyć. Obowiązkowo robimy sobie pamiątkowe selfie całej ekipy, a ja patrząc na to zdjęcie zaraz po jego zrobieniu myślę o nas jak o zwycięzcach. Nie jesteśmy jednak zwycięzcami, bo zdobyliśmy najwyższy szczyt Atlasu. Jesteśmy zwycięzcami bo staliśmy się drużyną, dla której drugi człowiek był równie ważny, a czasami nawet i ważniejszy niż cel. Bo potrafiliśmy pomimo własnego zmęczenia i różnych dolegliwości chorobowych wyciągnąć rękę do współtowarzyszy i zaoferować pomoc. Właśnie dlatego śmiało mogę nazwać nas zwycięzcami i bohaterami.
Droga powrotna jak to zwykle bywa, bardzo nam się dłuży, ale z każdym kolejnym krokiem i kolejnym metrem niżej, osoby najbardziej dotknięte wysokością odżywają i stają się bardziej rozmowne. W pewnym momencie podchodzi do mnie Maja, dziękuje mi i dodaje, że gdyby nie ja, to nie doszłaby na szczyt. Dla mnie to chyba najlepsza nagroda jaką mogłem dostać w trakcie tego wyjazdu. Podziękowania i uśmiechy uczestników wyprawy, wywołują również i u mnie ogromny uśmiech i radość, już nie tylko z powodu zdobytego szczytu. Wracamy do schroniska, dalej do Imlil a późnymi godzinami wieczornymi zajeżdżamy pod riad w Marrakeszu. To był bardzo intensywny tydzień zakończony tym co najlepsze- górami. Po raz kolejny wysokość pokazała, kto jaki jest naprawdę, a ja zyskałem nowych, wspaniałych kompanów w góry, z którymi bez chwili zawahania mogę wybrać się gdzieś wyżej.
Ponowny wyjazd do Maroka i wejście na Toubkal to zdecydowanie ciekawe doświadczenie, które bardzo dużo mnie nauczyło. Gdy jesteś w pewnym miejscu po raz drugi, zwracasz uwagę na dużo więcej szczegółów, które umknęły ci wcześniej. Mowa tu zarówno o widokach jak i o samych mieszkańcach tego kraju, z którymi miałem teraz dużo więcej okazji do rozmowy. Najważniejsze jednak czego się nauczyłem, to lekcja jaką dali mi moi współtowarzysze podróży. Lekcja współpracy, życzliwości i stawiania siebie na drugim miejscu. I za to jestem im najbardziej wdzięczny. To był cudowny wyjazd. Z kim widzę się za rok w Maroku? ?
Wyjazd do Maroka organizowany był przez Klub Podróżników Soliści, w którym mam ogromną przyjemność być liderem. Jeżeli macie ochotę wspólnie wybrać się na taką przygodę, to zapraszam ponownie do Maroka w listopadzie jeszcze w tym roku. Można również wybrać się ze mną do Afryki gdzie podbijać będziemy Kilimandżaro (październik 2019). Dalsze wyjazdy i kierunki, które poprowadzę będą z pewnością na bieżącą ogłaszane na stronie i w social mediach. Pełna lista wypraw i więcej informacji znajduje się na mojej stronie w zakładce wyjazdy oraz stronie klubu:
https://solisci.pl .
co tu dużo mówić-piękna historia. oby więcej takich 😉
oby więcej ale niekoniecznie rebeliantów w grupie 😀 a Toubkal super sprawa 😉
Racja! Należy się małe sprostowanie: oby więcej takich silnych ekip jak ‘geriatraia team’, takiej wspaniałej współpracy i pozytywnych emocji. W zasadzie odniosłam się tylko do tej pozytywnej strony wyprawy, bo to zrobiło na mnie duże wrażenie i ewidentnie widać, że to było najważniejsze.
Zupełnie inna kwestią jest, że buntowników, chocbysmy bardzo chcieli, nie unikniemy. To są trudne sytacje gdy nadzoruje się grupę w wymagających warunkach, w jakiś sposób się za nich odpowiada. ale tego nie zrozumie tylko ten, kto nic nie organizował i nie pracował z ludźmi. Mimo wszystko gratuluję opanowania i happy endu. 🙂
Jako że całym sercem utożsamiam się z Majką, trójka rebeliantów mnie mocno wkurzyła 🙂 W tej sytuacji sama czułabym się winna, że z mojego powodu rozbija się grupa, a nie powinnam się tak czuć. Praca z ludźmi jest o tyle trudna, iż nieuniknione są sytuacje kłopotliwe, zaburzające pracę całego zespołu i będące poza kontrolą lidera..
Natomiast bardzo miło zaskoczyła mnie postawa “ogonka” – wykazali się solidarnością i oddaniem. Wzruszyła mnie ich gotowość do rezygnacji ze zdobycia szczytu dla koleżanki. Koleżanki, którą znali parę dni. I przez te parę dni byli w stanie zawiązać taki spójny i solidarny zespół – serce rośnie! 😀
Oby więcej takich ludzi w górach 🙂 i na nizinach!
Wspaniała górska historia, pięknie opowiedziana lekkim piórem podróżnika-reportażysty, w magiczny sposób przenosząca czytelnika z przed ekranu na szlak w Atlasie na Jbel Toubkal. Jak zawsze super zdjęcia. Składam ogromne gratulacje i proszę o jeszcze dłuższe i częstsze reportaże nie tylko w swoim imieniu.
Pozdrowienia z Jury!
Chcialabym czytac Twoje książki z wypraw. Swietnie sie czytalo. Z przyjemnością wybiore sie z Toba do Maroka na 4 tys. Podoba mi sie Twoja odpowiedzialnosc za zespół. Tylko musze rok poczekac i przygotowac się fizycznie na taka wyprawe
Fajnie, że opisałeś prawdę, a nie ubarwiałeś, że wszystko zawsze idzie pięknie. Szczególnie, że jesteś liderem.
A co tej trójki -skoro byli silniejsi mogli zejść niżej, pomóc dziewczynom choćby biorąc od nich część bagaży (wodę, czy co tam mieli ze sobą). Nie byłoby im zimno, a i satysfakcja ze zdobycia szczytu w takich okolicznościach większa… Dobrze, że udało wam się mimo wszystko zrealizować cel 🙂