Miała być Ukraina, miały być Bieszczady, miał być Pikuj (1405 m n.p.m.)… Na planach się skończyło, bo pogoda zdecydowała za nas, skierowała nas w inny kierunek i chyba wyszliśmy na tym całkiem dobrze. Czy lepiej było by mi za granicą na połoninie? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że znalazłem na mapie Polski i Słowacji nowe miejsce, w którym został kawałek mojego serca. Beskid Niski, memu sercu bliski- hasło zasłyszane wśród innych miłośników wycieczek górskich, teraz staje się również moim hasłem. Zapraszam na mój pierwszy, ale z pewnością nie ostatni raz w najniższej części polskich Beskidów.
Prognozy pogody nie pozostawiają żadnych złudzeń. Każda strona internetowa pokazuje chmurkę z deszczem i brak szans na rozpogodzenie w trakcie weekendu. Co gorsze, dotyczy to nie tylko Pikuja i Ukrainy, ale również polskich Beskidów, Tatr a nawet Karkonoszy. Wewnętrznie czuję potrzebę wyjazdu, więc pozostanie w Warszawie nie wchodzi w grę. Przez chwilę rozważam nawet Bałtyk albo Mazury jako weekendową odskocznie. Finalnie sięgam jednak po górskie mapy z mojej półki i szukam dla siebie i kolegi Michała miejsca na południu. Do głowy przychodzi mi Beskid Niski. Skoro składają się na niego głównie niskie, zalesione pagórki, to nawet deszcz nie jest nam straszny. Co najwyżej zakończy się na wycieczce krajoznawczej i podziwianiu cerkwi. Dzwonię zatem do Michała na dzień przed wyjazdem i przedstawiam mój plan, który od razu przypada mu do gustu. Jedyną rzeczą jaką ustalamy, jest cel na pierwszą noc czyli miejscowość Wysowa Zdrój. Dalsza część weekendu będzie tworzyć się na bieżąco, gdy znajdziemy się już w Beskidzie Niskim. Zapowiada się zatem niezły, spontaniczny wypad.
Wyjeżdżamy z Warszawy w piątek o 13 i według nawigacja, w Wysowej Zdrój powinniśmy być za 5,5 godziny. Nie uwzględnia ona jednak naszych licznych przystanków na jedzenie, kawę oraz zdjęcia. Ten ostatni powód spowalnia nas wyjątkowo w okolicach Jędrzejowa w województwie świętokrzyskim. Przejeżdżając przez tą okolicę, mamy okazję podziwiać typowo polski, letni obrazek, czyli błękitne niebo i żółte od zboża pola. Odbieram to jako zapowiedź sielankowego klimatu nadchodzącego weekendu i liczę mocno, że prognozy pogody tym razem będą omylne i nie będzie padać non stop.
Do Wysowej Zdrój dojeżdżamy chwilę po 20, a ja już od pierwszych chwil tutaj wiem, że dostanę to czego oczekiwałem- ciszy, spokoju i braku turystów. W trakcie drogi na południe, dowiedzieliśmy się od znajomych o pobliskiej knajpie serwującej gruzińskie jedzenie. Zainteresowani tym absurdem (gruzińska knajpa na Łemkowszczyźnie w Beskidzie Niskim) postanawiamy od razu tam się udać. Chutor Grzegorza, bo tak nazywa się ta restauracja, zlokalizowany jest nieco na uboczu, w szczerym polu, a prowadzi do niego wyboista i kamienista droga. Na nasze nieszczęście tutejsza kuchnia po godzinie 20 już nie pracuje, więc na solidną, gruzińską kolację nie mamy co liczyć. Co prawda przesympatyczna pani właścicielka proponuje, że odgrzeje dla nas zupę i pierogi, ale my postanawiamy grzecznie podziękować i obiecać, że wpadniemy następnego dnia. Jest już dosyć późno, dodatkowo dopada nas głód i zmęczenie po podróży, więc zrzucamy tylko nasze bagaże na łóżka w kwaterze i ruszamy na miasto w poszukiwaniu jedzenia. W środku parku zdrojowego znajdujemy miejsce, które pomimo późnej pory zaspokoi nasze potrzeby za pomocą pizzy i piwa. Idealne rozpoczęcie tego krótkiego pobytu w Beskidzie Niskim.
Od samego początku ustalamy, że wyjazd ma być na lekko zwolnionych obrotach, bez ambitnych i długich tras oraz wiecznej pogoni. Nawet nie próbuję zatem forsować pomysłu pobudki o 6 rano. Przedłużam sen do 7 (momentami wbrew sobie, bo ciało miałoby ochotę wstać znacznie wcześniej), po czym stawiam stopy na podłodze i po cichu, tak by nie zbudzić Michała, zerkam za okno. Owszem, niebo pokryte jest chmurami, ale dookoła jest sucho, co znaczy że wstępne prognozy zapowiadające deszcz, już się nie sprawdziły. Pełen optymizmu sięgam po mapę i zerkam jeszcze raz na trasę, którą wczoraj obmyśliłem. W planie mamy przejście przez przełęcz Cigelka (650 m n.p.m.) do słowackiej wsi o tej samej nazwie, dalej zdobycie najwyższego szczytu całego pasma Beskidu Niskiego- Busova (1002 m n.p.m.), przejście lokalnymi drogami na przełęcz Beskid (644 m n.p.m.), zdobycie Lackowej (997 m n.p.m.) i powrót do Wysowej. Trasa trochę długa, ale nie pokonujemy dużych wysokości, więc powinniśmy zdążyć z całością przed zmrokiem. O ile tylko Michał wstanie, bo zbliża się 8, a on nadal nie wychylił jeszcze nosa spod kołdry. Lekko go szturcham i informuję, że schodzę na śniadanie i byłoby miło gdyby zrobił to samo. W odpowiedzi słyszę tylko, żebym wyluzował i nie wprowadzał reżimu, na co ja zarządzam wyjście najpóźniej za godzinę. To nie reżim, to organizacja ?
Z lekkim opóźnieniem, ale udaje nam się w końcu opuścić kwaterę. Samochód zostawiamy w Wysowej Zdrój, tuż obok cerkwi, skąd poprowadzi nas dalej zielony szlak. Trasa do przełęczy Cigielka jest dokładnie taka, jak sobie wyobrażałem- najpierw pola uprawne a dalej zalesiony grzbiet. Nie mija trzydzieści minut, a przed nami wyrasta charakterystyczny słupek graniczny, mała wiata i szlakowskaz. Pierwszy punkt kontrolny został osiągnięty, a ja czuję ekscytację na myśl o kolejnej przygodzie na Słowacji. Co prawda kraj ten już od dawna traktuję jak swój drugi dom, ale ma on w sobie nadal tyle tajemnic i miejsc do odkrycia, że każda wizyta tam jest wspaniałą wyprawą. Na potwierdzenie mojej tezy nie muszę długo czekać. Już kilka kroków za granicą, wychodzimy z lasu i wkraczamy w piękną dolinę, w której samym centrum znajduje się miejscowość Cigeľka. Zanim jednak dojdziemy do wioski, rozglądamy się dookoła i podziwiamy widoki. Jestem lekko zaskoczony, bo nastawiony na zalesiony grzbiety, nie wziąłem pod uwagę, że Beskid Niski może obfitować w malownicze doliny. To miłe zaskoczenie. Wzrokiem szukam Busova oraz Lackowej, które są naszym celem. Z pomocą mapy udaje mi się zlokalizować oba szczyty i już teraz wiem, że nie będzie tak łatwo zdobyć je oba tego samego dnia.
Póki co, podążając za zielonym szlakiem schodzimy do Cigeľki. Od północnej strony witają nas stare chaty, czarna Wołga w ogródku i kilka świeżo wyremontowanych domków. Ludzie krzątają się w swoich domostwach i wesoło nas pozdrawiają. Mijamy centrum wsi z kościołem i kierujemy się na południe obserwując po drodze pomnik ofiar faszyzmu. W tej części, krajobraz miasteczka całkowicie się zmienia, jak również jego mieszkańcy. Okazuje się, że po drugiej stronie ulokowano kilka rodzin cygańskich, które wspólnie tworzą tutaj swoją własną społeczność. Ten odłam od reszty wioski widać na każdym kroku- w wyglądzie domów ale i najbliższego otoczenia. Od frontu widocznych jest kilka bloków mieszkalnych (zapewne socjalnych), ale tuż za nimi ukazują nam się stare, niezadbane chałupy przypominające całokształtem jakąś kaukaską wioskę. W kwestii porządku, ta okolica również pozostawia wiele do życzenia. Wszędzie dookoła nas walają się śmieci w postaci papierków, butelek i innych, mniejszych lub większych odpadków, które zdecydowanie nie powinny tutaj leżeć. Ten nieco ponury obraz Cigeľki, rozweselają romskie dzieci, bawiące się głośno tuż przy drodze. Mam wrażenie, że cała wieś wypełniona jest ich śmiechem i radością, która również i nam się udziela. Gdy tylko zostajemy zauważeni przez tą gromadkę, trójka śmiałków podbiega do nas i nawiązuje z nami kontakt. Chłopaki na przemian wykrzykują do nas prośby o złotówki, euro oraz cukierki. Nie do końca się tego spodziewałem, więc nieco oszołomiony, odpowiadam spokojnie, że nie mamy pieniędzy i nie możemy im pomóc. Panowie są nieugięci i nie odpuszczają. Wskazują na moje kieszenie w spodniach i plecaku i proszą o cukierki lub złotówki. Wkrótce ekipa się powiększa, a nas otacza już całkiem spora gromadka, zarówno chłopców jak i dziewczynek. Czujemy się osaczeni ale twardo stawiamy kolejne kroki przed siebie, nadal powtarzając że nie mamy dla nich nic do zaoferowania. W końcu nie wytrzymuję i mówię Michałowi, żeby wyciągnął mi z plecaka trzy batony, które miały posłużyć za obiad tego dnia. Dzieci bardzo się ożywiają, widząc sięgającą rękę do górnej kieszeni i z niecierpliwością spoglądają na to co z niego wyjdzie. Przekazuję batony najstarszemu z nich i patrząc mu głęboko w oczy proszę, żeby podzielił się słodyczami ze wszystkimi dziećmi. W jednej chwili mali cyganie wracają do swojej zabawy sprzed kilku minut, a ja kątem oka dostrzegam w oknie domu uśmiechającą się starszą kobietę, która obserwowała całą tą scenę. Też się uśmiecham, ale prawdę mówiąc mam bardzo mieszane uczucia co do tego zdarzenia. Zostawiamy Cigeľkę za sobą i skręcamy z głównej drogi w las, który ma nas zaprowadzić na najwyższy w tej okolicy- Busov.
Droga na szczyt prowadzi prawie cały czas przez las, więc o rozległych panoramach możemy zapomnieć. Komuś jednak bardzo zależało, żeby szczyt odwiedziło jak najwięcej turystów. Poza tradycyjnym oznaczeniem szlaku, co kilka drzew widzimy duży napis BUSOV i strzałki wskazujące dalszy etap trasy. Początkowo wydaje nam się to bardzo zabawne, bo przez las prowadzi póki co jedna ścieżka i trudno jej nie zauważyć, a już tym bardziej nie podążać za nią. Jednak na małej przełęczy, gdzieś na wysokości około 800 m n.p.m. to właśnie my mylimy kierunek i skręcamy w przeciwną stronę niż szczyt. Winę zwalamy później na pancerny wagon, który ni stąd ni zowąd wyrasta przed nami i szybko przykuwa naszą uwagę. Zajęci tą tajemniczą atrakcją, nie zauważamy, że szlak tuż przed wagonem odbija w prawo i nie uwzględnia w swoim przebiegu zwiedzania tej konstrukcji. Na szczęście w porę orientujemy się, że drzewa tutaj pozbawione są zielonych znaków oraz napisów i po kilkudziesięciu minutach wracamy na właściwą trasę. Ostatnie kilkaset metrów przed szczytem to stroma wspinaczka, której mogliśmy się spodziewać obserwując układ poziomic na mapie. Wreszcie naszym oczom ukazuje się krzyż i tabliczka informująca, że oto znajdujemy się na najwyższym szczycie Beskidu Niskiego- Busovie.
Busov jest jedynym szczytem w okolicy, który przekracza tysiąc metrów, toteż dla odwiedzających stanowi nie lada atrakcję. Należy on również nie tylko do Korony Gór Słowacji, ale i Korony Beskidów. Poza wspomnianym krzyżem, znajdujemy tutaj również tablicę z krótką historią tego miejsca. Można z niej wyczytać, że właśnie na Busovie czarownice spotykały się ze swoim mocodawcą- Lucyferem. Postawienie krzyża na szczycie nabiera zatem dodatkowej symboliki, bardzo dobrze znanej nam z polskich gór (jak chociażby Łysa Góra, Babia Góra i inne). Naszą uwagę przykuwa skrzynka z zeszytami, do których turyści- zdobywcy wpisują zazwyczaj kilka słów na temat swojego wejścia. Przerzucam kartki czytając wybiórczo kilka wpisów, aż moją uwagę przykuwa sformułowanie „cukierkowa mafia”. Jak się okazuje, nie tylko my przeżyliśmy cygańską przygodę w Cigeľce, a dzieciaki w niej mieszkające, są dobrze znaną turystom organizacją wyłudzającą cukierkowe haracze. Wpisów tego typu odnajduję w książce znacznie więcej, co tylko wywołuje jeszcze większy śmiech. Pozbawieni słodyczy musimy zaspokoić swoje gastronomiczne potrzeby jedynie bułkami, które przetrwały atak mafii. Organizujemy sobie dłuższą przerwę (niestety bez widoków) i decydujemy, że odpuszczamy Lackową jako dalszy cel na dzisiaj. Nie mamy na to czasu, a zależy nam na względnie wczesnym powrocie do Wysowej i odwiedzeniu Chutoru Grzegorza.
Nie mamy wielkiej ochoty na ponowne przekraczanie Cigeľki w drodze powrotnej i spotkanie z dzieciakami, więc decydujemy się na pozaszlakowy skrót. Wracamy do pancernego wagonu i wspinamy się na wierzchołek po przeciwległej stronie przełęczy. Teoretycznie, jeżeli stąd zaczniemy schodzić w kierunku północno- wschodnim, to powinniśmy wkroczyć na niebieski szlak do Vyšnego Tvarožca. Na szczęście lasy w tej części Słowacji nie są zarośniętymi buszami, więc bez problemu przedzieramy się coraz to niżej. Spoglądamy co chwilę na mapę i nawigację, tak aby nie zgubić obranego kierunku, ale wszystko wskazuje na to, że lada moment powinniśmy wyjść z lasu. Na wysokości około 600 m n.p.m. wkraczamy na ogromną polanę, a moje oczy rozszerzają się z radości i zdumienia. Zaczynam rozumieć, że w Beskidzie Niskim nie chodzi o szczyty. Tu klimat tworzą doliny takie jak ta. Stoimy na zboczu Busova, po przeciwległej stronie znajduje się grzbiet graniczny z Jaworem (723 m n.p.m.), Hrbem (765 m n.p.m.) i Staviską (825 m n.p.m.), a pomiędzy nami przepiękna dolina Vyšnego Tvarožca. Poświęcamy dużo czasu, żeby uwiecznić to miejsce na kilkudziesięciu fotografiach, tym bardziej, ze jak na zawołanie rozchodzą się chmury, a błękit nieba dodaje kolorytu całemu krajobrazowi.
Pozostaje nam dzisiaj już tylko przekroczyć dolinę i wdrapać się na grzbiet oddzielający Polskę od Słowacji. Sprawnie przedostajemy się na przełęcz Vyšny Tvarožec (651 m n.p.m.), gdzie musimy podjąć decyzję co do dalszej drogi. Do wyboru mamy szlak graniczny w lewo do przełęczy Cigelka, gdzie rano przekraczaliśmy granicę, lub grzbietem w prawo do przełęczy Wysowskiej (610 m n.p.m.) skąd za żółtym szlakiem przez Blechnarkę dojdziemy do Wysowej Zdrój. Oba warianty są dla nas za bardzo czasochłonne. Decydujemy się zatem na skrót i wycieczkę na przełaj w kierunku północnym, tak aby zejść do doliny na wysokości Blechnarki. Skrót mocno nam się opłacił, bo zamiast 2 godzin, droga w dół zajmuje nam niecałą godzinę, a my zgodnie stwierdzamy, że skróty i nawigacja z mapą wyjątkowo dobrze nam dzisiaj wychodzi.
Po zejściu pakujemy plecaki do samochodu i kierujemy się do Chutoru Grzegorza, tak aby skosztować słynnej gruzińskiej kuchni w Beskidach. Nie ukrywam, że mam ogromną ochotę na chaczapuri, bo od ostatniej (i jedynej póki co) wizyty w Gruzji, nie miałem okazji jeść tego pysznego dania. Zdążyliśmy. Kuchnia nadal funkcjonuje a w drzwiach witają nas gospodarze tego miejsca i śmieją się, że dotrzymaliśmy obietnicy danej poprzedniego dnia. Gdy tylko dostaję menu do rąk, szukam wzrokiem gruzińskich specjałów, bo to na nie mam największą ochotę. Gospodyni próbuje nas jednak namówić na Michę Chutorowego czyli talerz najlepszych specjałów lokalu, co finalnie jej się udaje. Chaczapuri musi poczekać, na przykład do kolejnej wizyty w Gruzji, bo tym razem wygrywam z nim miska pełna różnych mięs. Na brak gruzińskich smaków nie mogę jednak narzekać, bo nasza kolacja zawiera chinkali, czyli tradycyjne, gruzińskie pierożki. Moja potrzeba powrotu do Kaukazu zostaje zatem chwilowo zaspokojona, tym bardziej, że kolacje popijamy gruzińskim piwem i lemoniadą.
W pełni usatysfakcjonowani pod względem kulinarnym możemy pomyśleć o noclegu na tą noc. Tak się składa że moja wizyta w Beskidzie Niskim została zauważony przez internetowego znajomego Jędrzeja, który tu w okolicy prowadzi Gościeniec Banica. Tym razem jednak muszę podziękować Jędrkowi, ponieważ wspólnie z Michałem uznaliśmy, że warto wykorzystać dobrą pogodę i przespać się w namiocie. Informuję zatem Jędrzeja, że do Banicy zajrzymy kolejnego dnia, a my póki co kierujemy się nad jezioro Klimkowskie. Szybko znajdujemy idealne miejsce na dzisiejszy biwak. Rozkładamy namiot i w ostatnich promieniach słońca odpoczywamy, delektując się widokiem na jezioro i pobliskie góry. Noc jest bardzo ciepła. Nasze góralskie rozmowy przedłużają się aż do północy, po czym chowamy się do śpiworów i zasypiamy.
Zegar biologiczny w połączeniu z padającym deszczem budzi mnie o 6 rano. Wiem, że to trochę za wcześnie i że za nic w świecie nie uda mi się obudzić tak wcześnie Michała, więc staram się zasnąć ponownie. Udaje mi się i finalnie zrywam się na nogi chwilę przed 8. Nawet trochę się rozpogodziło, więc bez obawy o zmoknięcie zabieram się za poranne porządki i śniadanie. W trakcie zajadania owocowej papki z owsianką obmyślam plan na dzisiaj, który uwzględnić musi zmienne warunki pogodowe i możliwe opady. Zbliża się 9, ja kończę poranną kawę, a Michał nadal nie wysunął głowy z namiotu. To oznacza, że najwcześniej za godzinę opuścimy nasz kemping, więc trasa na dzisiaj powinna być krótka. Wpadam na pomysł dokończenia tego, czego nie udało się zdobyć wczoraj, a więc Lackowej. Lekko zniecierpliwiony podchodzę do namiotu, żeby obudzić śpiącą królewnę i oznajmić, że najpóźniej za godzinę opuszczamy jezioro Klimkowskie (tak, w kwestii porannego wstawania i wychodzenia na szlak lubię jasno ustalone zasady i nie jest to reżim ? ). Michał nie ma wyjścia, ja jestem kierowcą, więc powoli wychodzi ze śpiwora i kieruje się do naszej kuchni plenerowej.
Samochodem podjeżdżamy do miejscowości Izby i szukamy drogi, która ma nas zaprowadzić na przełęcz Beskid, skąd zaatakujemy Lackową. Zanim jednak wysiądziemy z auta, spędzamy w nim około 20 minut czekając aż silna ulewa, która akurat odwiedziła Izby, ustanie. Gdy tylko deszcz ustępuje, zakładamy kurtki przeciwdeszczowe i z ograniczonym do minimum ciężarem (butelka wody i czekolada) zmierzamy na granicę polsko- słowacką. Z założenia ma to być szybkie wyjście, coś w stylu zaliczenia i odhaczenia. Cieszę się zatem gdy po 15 minutach dochodzimy na przełęcz, a szkakowskaz informuje, że do celu pozostało nam około godziny. Dalsza droga wiedzie wzdłuż granicy, więc poza czerwonymi znakami na drzewach, towarzyszą nam również słupki graniczne. Początkowo powoli pniemy się do góry, ale wiemy co czeka nas przed samym szczytem. Układ poziomic na mapie zdradził bardzo strome podejście, które potwierdza zresztą kopulasty kształt tej góry. Wkrótce wyrasta przed nami stromo nachylona ściana lasu, a szlak zamiast trawersować i powoli zygzakiem podchodzić coraz wyżej, przecina ją pionową drogą. Z jednej strony cieszę się, że szybko osiągniemy wysokość, z drugiej jednak, mój przyspieszony oddech wskazuje na duży wysiłek jaki wkładam w pokonywanie tych przewyższeń. Momentami zmuszony jestem pomagać sobie rękoma i podpierać się na wystających na trasie skałach, co totalnie zaskakuje mnie i czego nigdy nie spodziewałbym się po górze typu Lackowa. Wkraczamy na wysokość 900 m n.p.m. gdzie teren wokół nas staje się bardziej płaski. Ostatnie metry to przyjemny spacer już na grzbiecie góry i wypatrywanie szczytu z daleka. Wreszcie go dostrzegam, a konkretnie dwa słupki i tabliczki informujące o osiągniętym celu. Michał został nieco z tyłu, a ja powoli sięgam do kieszeni po telefon, żeby udokumentować zdobycie kolejnego szczytu z Korony Gór Polski. Nie zrobiłem nawet jednego zdjęcia, gdy Lackową nachodzi niespodziewanie solidna ulewa. Chowam się szybko pod drzewo i czekam aż deszcz ustanie. W między czasie dochodzi do mnie Michał, i wspólnie stoimy unieruchomieni pod drzewami. Leje i leje a ja czuję jak woda spływa mi po łydkach do butów. Mam na sobie tylko kurtkę przeciwdeszczową, więc poniżej pasa jestem już cały mokry. Czekamy tak około 10 minut, aż ulewa przechodzi w delikatny opad. Nie mam ochoty na wielkie sesje zdjęciowe, więc fotografuje tylko tabliczki z nazwą szczytu, robię kilka selfie i mówię Michałowi, że możemy schodzić. Ostrożnie stawiamy kroki na stromym zboczu, tym bardziej że ziemia nasączona wodą, straciła na swojej przyczepności. Pomimo tego, szybko wracamy do wioski Izby i zgodnie stwierdzamy, że trzeba jeszcze coś zobaczyć tego dnia. Postanawiamy odwiedzić schronisko pod Magurą Małastowską i tam napić się kawy i zjeść coś słodkiego.
Wieczorem, zgodnie z obietnicą daną poprzedniego dnia Jędrzejowi, kierujemy się do Banicy i jego Gościńca. Ledwo wysiadamy z samochodu a pod naszymi nogami zjawiają się dwa urocze pieski. Jak się później dowiadujemy, są to Nelly i Helena, tutejsi domownicy, którzy jeszcze nie raz będą nam towarzyszyć w trakcie tej wizyty. Podchodzimy do drzwi a w nich pojawia się Jędrzej i wita nas w swoich „skromnych” progach. Jędrzeja do tej pory znałem tylko z internetu i zawsze z dużym podziwem obserwowałem zdjęcia pokazujące jego codzienne życie w Beskidzie Niskim. Tym bardziej było mi miło, gdy zauważył, że jesteśmy w okolicy i zaprosił nas do siebie. Gościeniec jest pięknym, drewnianym budynkiem otoczonym dosłownie z każdej strony przyrodą. Frontowa ściana chaty w znacznej części pokryta jest bluszczem, a jej okna i taras ozdabiają kolorowe kwiaty ogrodowe. Naprzeciwko drzwi wejściowych stoi ogromny stół a na nim słoiki z przetworami oraz dwa dymiony z owocami przygotowanymi do fermentacji. Śmieję się, że przyjechaliśmy chyba za wcześnie, bo nie załapiemy się na nalewkę. Wkrótce przekonam się jednak, załapiemy się na dużo innych wyśmienitych rzeczy.
Jędrzej zaprowadza nas do pokoju usytuowanego na pierwszym piętrze. Na klatce schodowej dostrzegam liczne malunki, narysowane przez najmłodszych gości oraz duże przeszklone okna z widokiem na otaczający budynek las. Nasz pokój jest bardzo przestronny, do dyspozycji mamy dwa łóżka, szafę, stolik oraz ogromny taras współdzielony z sąsiednim pokojem. Mam ochotę od razu usiąść na tarasie i delektować się tym miejscem, tym bardziej że wisi tu wygodny hamak. Moja dusza odkrywcy bierze jednak górę i nie pozwala spocząć w miejscu. Bezpośrednio z balkonu przechodzę na tyły Gościńca, a tam czekają na mnie kolejne niespodzianki. Pięknie zadbany ogród, hamak pośród drzew, ogromna huśtawka (podobna do tej, którą mój tata postawił w domu w Żywcu) oraz drugi budynek, który zamieszkuje nasz gospodarz. Sielsko- to jest chyba najlepsze określenie tego miejsca oraz klimatu jaki tutaj panuje.
Kolacja będzie na nas czekać o 19, więc mamy chwilę żeby doprowadzić się do stanu wyjściowego po mokrym ataku szczytowym na Lackową. W czasie gdy Michał bierze prysznic, ja zwiedzam dalej najbliższą okolicę. Zachęcony głośnym beczeniem, wyruszam na poszukiwania źródeł tych odgłosów. Daleko nie muszę szukać, bo tuż za ogrodem odnajduję spore stadko kóz oraz jednego capa po drugiej stronie zagrody. Czytałem wcześniej na stronie i przede wszystkim widziałem na zdjęciach, że Gościniec specjalizuje się w produkcji wszelkiego rodzaju sera koziego, więc tak liczne grona tych zwierząt nie zaskakuje mnie wcale.
Obecność koziego sera zauważamy już na początku kolacji. Ktoś tu chyba czyta w moich myślach, bo na starcie dostajemy żurek, którego jestem wielkim fanem. Nowością jest jednak dla mnie dodatek w zupie w postaci białego sera, co zwiększa poziom kwasowości i dodaje niepowtarzalnego smaku potrawie. Do tego własnoręcznie pieczony chleb i ja czuję, że to miejsce już „mnie kupiło”. Drugie danie oraz deser dolewają tylko oliwy do ognia, które już dawno zapłonęło w moim sercu do Beskidu Niskiego. Sernik z kozim serem, kawa z kozim mlekiem- coś co w dzieciństwie nie należało do kategorii pod tytułem ulubione jedzenie, teraz staje się rarytasem pieszczącym moje kubki smakowe.
Pozostałą część wieczoru spędzamy na tarasie wraz z Jędrzejem i butelką wina. Jędrek opowiada nam o Gościńcu, jego historii i codziennym życiu tutaj. Jak się dowiadujemy, mamy przed sobą prawdziwego górala z krwi i kości, który od małego związany jest z tą okolicą. Jego rodzice mają na koncie opiekę nad dwoma schroniskami górskimi. Finalnie jednak postanowili osiąść tutaj w Banicy i dlatego wybudowali chatę w której właśnie się znajdujemy. Obecnie Gościeniec zarządzany jest przez całą rodzinę, a poza agroturystyką, Jędrzej zajmuje się również produkcją koziego sera na skalę całego kraju. Z tego co nam mówi, wyroby z Banicy trafiają nie tylko do Krakowa, czy Warszawy ale również na przykład do Szczecina. Z każdym kolejnym zdaniem, jestem pod co raz większym wrażeniem tego miejsca. Jesienią można tu podziwiać całą paletę barw za sprawą licznych, liściastych lasów a z kolei zimą okolica idealnie nadaje się na narty biegowe oraz rakiety śnieżne. Lato to oczywiście czas na rower (ale uwaga na pobliski Magurski Park Narodowy, gdzie obowiązuje zakaz wjazdu rowerem) oraz piesze wycieczki. Interesująca jest również historia tej części Polski, która napawa ogromnym smutkiem i skłania do refleksji. Mowa o licznych wysiedleniach i walkach, które tu, w Beskidzie Niskim miały miejsca. Dowiadujemy się, że w każdym miejscu gdzie obecnie stoi krzyż, czy to przy drodze, czy na środku pola, mieszkała kiedyś rodzina, która została zmuszona do relokacji. Gdy spojrzy się w ten sposób na doliny i góry Beskidu Niskiego, zmienia się całkowicie jego obraz. Rozmowy nie mają końca i przeciągają się do 2 w nocy. Wtedy uznajemy że pora położyć się do łóżka, tym bardziej, że Jędrzej uparcie twierdzi, że wstanie przed 5 rano żeby oporządzić kozy. Ciekawe.
Następnego dnia, jeszcze przed śniadaniem, wybieram się na krótki spacer po okolicy Banicy. Tuż za Gościńcem, nieopodal lasu, znajduje się zabytkowy cmentarz z I wojny światowej, których zresztą tu w Beskidzie Niskim jest bardzo dużo. Wracam przez łąki do chaty, zaliczając po drodze spotkanie z małymi kózkami, które zainteresowane moją osobą podbiegają do mnie. Szybko do beczącego głosu dochodzi ich tata, chcący jakby przywołać je do porządku i nakazać zachowanie bezpiecznej odległości. Co jak co, ale pewnie pełne zaufanie mają te kozy jedynie do swojego pasterza i Nelly, czyli psa które je zapędza. Co ciekawe, beczący Cap, który nazywa się Miłek jest tutaj jedynym męskim osobnikiem ze swojego gatunku. Musi on zająć się 25 kozami- matkami i 20 małymi koźlątkami, dla których jest ojcem.
Ten krótki spacer mocno wpłynął na mój apetyt, więc przyspieszam kroku i kieruje się do jadalni. Już prawie zasiadam za stołem, gdy pojawia się Jędrzej i informuje, że śniadanie zjemy na zewnątrz, przed Gościńcem. Nie oponuje, wychodzę na pole i zajmuję wskazane miejsce. Już teraz słońce mocno świeci, my jednak chowamy się przed nim pod bujnie rosnącym bluszczem, a stół powoli zapełnia się kolejnymi przysmakami. Mam wrażenie, że to śniadanie dla grupy kolonijnej a nie dwójki dorosłych facetów. Jest oczywiście kozi ser, swojskie wędliny, ciepłe pieczywo, wędzony pstrąg i wiele innych pyszności, które po kolei lądują w moim żołądku. Jak po takim śniadaniu mam opuścić to miejsce? I nie, nie chodzi o jego wielkość i stan sytości, tylko o wspaniałą gościnność jaka nas tutaj spotkała. W takich okoliczność i ja luzuję i dzisiaj wyjątkowo niespiesznie zbieram się do wyjazdu.
Jest jedno takie miejsce w Bieszczadach, w którym zawsze powtarzam, że zostawiłem tam kawałek mojego serca. Mowa oczywiście o Haliczu i Rozsypańcu. Po minionym weekendzie, mam wrażenie, że kolejny kawałek serducha został na południu, ale jednocześnie nie czuję tej straty, bo wiem że serce po tej wizycie zyskało bardzo dużo. Malownicze doliny, zalesione góry, zagubione szlaki, opuszczone wioski, historia i przede wszystkim ludzie. To wszystko tworzy klimat tego miejsca. Jeżeli nadal uważacie, że cisza, spokój, dzikość natury i poczucie samotności osiąga się w Bieszczadach, to jesteście w dużym błędzie. To wszystko znajduje się kawałek na zachód od Biesów, w tajemniczym i magicznym Beskidzie Niskim. Cieszę się, że Beskid Niski jest niski, bo to na starcie zniechęca tak zwanych wyznawców tatrzańskich, dla których poza Tatrami no i może wyższymi Beskidami, nie ma w Polsce gór. Tutaj nie chodzi o wysokość, tu chodzi o coś zupełnie innego, coś, co każdy sam musi odkryć. Ja chyba odkryłem i znalazłem to coś, i chcę tego więcej. Dlatego też, już nie mogę się doczekać kolejnej wizyty w tym paśmie przy okazji przejścia Głównego Szlaku Beskidzkiego. No i oczywiście kolejnej wizyty u przyjaciół z Banicy ?
Więcej informacji na temat Gościńca Banica znajdziecie na stronie internetowej oraz na profilu FB
http://www.banica.com.pl/
Cieszę się,że nasze strony przypadły Panom do gustu?a przede wszystkim cieszy fakt iż ktoś przyjeżdża tutaj i zostawia serce.
Pozdrawiam z Ropy ? po drodze na Wysową chociaż to nie taka cicha wioska? ale jest częścią naszego Beskidu.
Ciekawy jest ten mechanizm, który wypycha miejskie szczury na wieś, w góry czy w inne sielskie miejsca żeby dać się oczarować i odpocząć, ale z drugiej str dziwniejsze jest to, że potulnie wracamy i bezkarnie pozwalamy sobie wysysać energię z naładowanych baterii, przez ten świat szkła i betonu. Działam w tym schemacie już dłuższy czas, a dopiero teraz, po tym wpisie i Twoich wrzutkach na ig przyszła mi taka myśl. trochę to zastanawiające (a może głupie), takie ciągłe wracanie. Kwestia też gdzie się wraca, co jest prawdziwą bazą-czy miejsca ,w których czyścimy głowy; czy miasta, w których wpadamy w pęd..
btw-mam pewne obawy, że po tak dobrej reklamie, Beskid Niski nie będzie już taki cichy ani wolny od turystów ;D Poczęstowałeś nas dobrą inspiracją na wypad-dzięki! 😉
hmm, to jest ciekawy temat. Kiedyś ktoś mi powiedział, że trzeba z gór wrócić do miasta, żeby zatęsknić i znowu do nich wrócić 🙂
ja z ręką na sercu przyznaję, że gdy byłem dzieciakiem to w ogóle nie doceniałem tego co miałem na wyciągnięcie ręki. Dopiero jak wyjechałem na studia to zrozumiałem w jak pięknym miejscu przyszło mi dorastać i się wychowywać. I kocham tam wracać, i cieszę się za każdym razem jak tam jadę ale nie jestem jeszcze gotów na powrót na stałe w Beskidy
Coś w tym tytułowym stwierdzeniu zdecydowanie jest. Jakaś magia miejsc, ludzi, atmosfery.
Odwiedziłam Beskid Niski po raz pierwszy w życiu i również zostawiłam tam kawałek serca.
Długo wytrzymać nie mogłam i po niecałym tygodniu wracam znów, magia przyciągania tych miejsc jest niesamowita.
A po przeczytaniu tekstu, utwierdziłam się tylko, że moje odczucia są realne 🙂
Pozdrawiam